Lodziarnia przy Piotrkowskiej

Kiedy w bramie przy Piotrkowskiej chłop chłopu robi loda, to to jest dopiero temat na spektakl. Bo jak już badać życie seksualne dzikich, to oczywiście w Łodzi. "Podwórko" Krzysztofa Garbaczewskiego to wystawiony w ramach festiwalu Łódź Czterech Kultur konglomerat wszystkiego, co się nie-łodzianom z Łodzią kojarzy. To przykład celebryckiej podróży w głąb post-przemysłowego interioru - ciekawa rozrywka między warszawskimi i krajowymi zatrudnieniami rozchwytywanych artystów. Podwórka są tematem przewodnim festiwalu pod nową dyrekcją Zbigniewa Brzozy. Temat świetny i trafiony. Dokładnie łódzki i taki, jakiego przez długie lata temu miastu brakowało. Realizacja mierna, by nie powiedzieć gorzej - przynajmniej w wydaniu Krzysztofa Garbaczewskiego, który skonstruował ciągnący się w nieskończoność sznur scen i epizodów mających oddać ducha i atmosferę łódzkich podwórek od wspomnianych już seksualnych ekscesów aż po Żydów wywożonych do obozów zagłady.

Spektakl grany jest w podwórku przy Piotrkowskiej 37. Trudno precyzyjnie streścić ten chaotyczny wir histerycznych obrazów, scen rozgrywających się równocześnie na chodniku, w bramie i na balkonach jednej z oficyn tego podwórka. Trudno nawet przedstawić i scharakteryzować postaci widowiska, tak szybko zmieniają role, style gry i sposoby ich prezentacji. Zatem najpierw wszyscy ostro tańczą, a jeden członek grupy rozrzuca po podwórku banany. Następnie słyszymy opowieść o Ziemi widzianej z kosmosu i o Łodzi, która na tejże Ziemi się znajduje. Łódź ma ponoć charakter węża, ponieważ zmienia swoje oblicze czy wygląd, jakby zmieniała skórę. To niejako wstęp do gmatwaniny scen i wątków, które mają być dalej zaprezentowane. Następnie widzimy grupę ludzi przypominających lokalnych meneli, spędzających czas w bramie i na podwórku. Tu parę scen bójek oraz wspomniany (już dwa razy!!) seks oralny między dwoma mężczyznami kręcony kamerą na dużym zbliżeniu. Gdzieś w odległym rogu zwiesza się z okna i konwulsyjnie tańczy jakiś aktor z czerwoną lampką na czole. Nie bardzo go widać, bo zasłania go stalowa konstrukcja pokryta folią, pod którą grają muzycy. Dziwne, czyżby reżyser nigdy nie stał na miejscu widowni i nie zorientował się, że część jego dzieła pozostaje niewidoczna? Cały czas trwają migracje postaci z balkonów na chodnik i do bramy, do tego pojedynki za pomocą kijów bejsbolowych. W pewnym momencie pojawia się postać Pinokia. Biedaczysko ma wielką drewnianą pałkę w miejscu gdzie prawdomówni mężczyźni mają siusiaki. Po chwili siup i ma już dwie pałki. "Mam dwie pałki i chcę was wyruchać" - mówi i wygląda na to, że tym razem nie kłamie.

Na podwórko wchodzą dwie dziewczyny. Przyjechały z Londynu i szukają mieszkania do wynajęcia. Nie wiedzą, w co się pakują. Ktoś pokazuje im "przytulne" lokum. Te sceny dzieją się wewnątrz kamienicy, a my oglądamy je za pośrednictwem projekcji na ścianie domu. Coś tam, coś tam i jedna z dziewczyn się rozbiera. Następuje dość ostry seks z którymś ze współlokatorów. Z tym że nie pamiętam, czy to ten, który wynajmował mieszkanie czy inny. Seks pokazany na dużym zbliżeniu. Zresztą po co to powtarzać; umówmy się, że jak piszę seks, to znaczy na dużym zbliżeniu. W końcu dziewczyny się jakoś aklimatyzują i nawet wychodzą na balkon z papierosami (ogólnie u Garbaczewskiego sporo się pali). Nie postoją sobie jednak w spokoju, bo po chwili na balkon wyskakuje czarny duch czy jakaś zjawa. Piski, krzyki itd. - wiadomo myszy, duchy, to nie dla bab. Na podwórku Garbaczewskiego dużo się o Łodzi mówi. Albo ironicznie, że Łódź to kraina miodem i mlekiem płynąca, kraina tysiąca jezior. Albo też ciut poważniej, że to miasto meneli, chamów, morderców. Odezwiesz się do kogoś i dostaniesz "wpierdol" (co de facto stało się faktem w przypadku kilku aktorów). Pomiędzy takie praktyczne informacje turystyczne wpleciona zostaje także opowieść o małej Tamarze, która tuż po komunii świętej zmarła na tyfus. Jej komunijne zdjęcie wnosi na podwórko jedna z postaci. Zrobiono je w Łodzi, mówi postać, zupełnie niepotrzebnie próbując połączyć rozbiegane wątki - niepotrzebnie, bo przecież i tak wszystko jasne. W tle tańczą dwa duchy kobiet, tym razem białe. Śpiewają coś o smutnym losie, smutnym i tragicznym, ponieważ jedną "zajebał" mąż, a drugą zagryzł pies. W drugiej godzinie spektaklu robi się nieco bardziej matrymonialnie. Przedstawiony zostaje ślub - chyba tego czarnego ducha z jednym z mieszkańców kamienicy. Zdaje się, że będzie z tego dziecko. No i potem jeszcze na doczepkę wątek gettowo-żydowski . Jakżeby bez tego? No więc lecimy znanym stereotypem. Kobieta przed transportem do obozu, jakiś nazista, jakiś konwulsyjny gwałcik, jakieś dziecko. No i tak w koło Macieju. Aha, jeszcze taki obrazek: kobieta wije się i wykręca przygnieciona wielkim szarym pustakiem - taką cegłą budowlaną.

Wystarczy, bo za dobrze się to pisze. Jeszcze innym destrukcyjnym efektem złych spektakli jest to, że za łatwo się je krytykuje. Potem, recenzując naprawdę dobry teatr, trzeba na siebie uważać, żeby wyplenić z siebie złe poczucie wyższości, które nie wiadomo skąd się przyplątało.

Garbaczewski robi teatr bojaźliwy, tchórzliwy, przestraszony, bojący się własnego kichnięcia. Teatr, który nie wie, co ma powiedzieć, więc mówi dużo. Teatr strachu, który w krzyku, wrzasku i przemocy bezskutecznie poszukuje oparcia i odwagi. Teatr powierzchowny i banalny, który nie zadał sobie trudu zajrzenia pod podszewkę obiegowych sloganów na temat rzeczywistości. Nie twierdzę, że Łódź jest lepsza, ładniejsza i sympatyczniejsza. Nie o lokalny patriotyzm tu chodzi. Chodzi właściwie o to, że Garbaczewski tym brudem i stęchlizną miasta (realnie drażniącą nasze nozdrza) się bawi. Zmienia tę ohydę w jakiś modny wideoklip, a jego aktorzy zmieniają się na chwilę w zapamiętałych kapłanów gotowych do poświęcenia i wytarzania w gównie. Ale całość kończy się frenetycznym rockowym tańcem, pełnym samozadowolenia i pewności, że znowu zrobiliśmy mocny spektakl. A za dwa tygodnie robimy następny w Kielcach, Lublinie, Kaliszu. Tam też mają bramy i siusiaki. No więc odkryliśmy wielką prawdę o brudzie świata i ją zakomunikowaliśmy tym bezpośrednio zainteresowanym z wielkim poświęceniem.

Najlepiej jednak gra sama kamienica. Dostojna w swoim odrapanym majestacie. Świetnie przyjmująca filmowe projekcje, wtedy kiedy trzeba, trzaskająca wielkimi drzwiami bramy. I właśnie to ma Łódź do zaoferowania polskiemu teatrowi. Przyjeżdżajcie kochani, żeby na chwilę wpaść do Łodzi, nie potrzeba paszportu.



Michał Lachman
www.lodzwkulturze.wordpress.com
15 maja 2013