Los niepogodzonych

Przemijanie życia, stopniowe narastanie wspomnień i kurczenie się perspektyw to proces, któremu nieuchronnie podlega każdy z nas. Czas bezlitośnie nadgryza swym zębem nie tylko nasze ciała, lecz, co gorsza, także dusze. Bolesna świadomość przemijania potrafi dotknąć każdego elementu ludzkiej egzystencji - także miłości

O tym najtrudniejszym, najbardziej bolesnym momencie w naszym wspólnym życiu, kiedy z wielkich uczuć i marzeń zostają już tylko zgliszcza, opowiada najnowszy spektakl Teatru im. Stefana Jaracza w Łodzi, w reżyserii Agnieszki Olsten.

Jona (Mariusz Saniternik) i Lewiwa (Ewa Wichrowska) Popochowie to małżeństwo z trzydziestoletnim stażem. Oboje są na swój zawiedzeni wspólnym życiem, rozczarowani i przerażeni bolesnym upływem czasu. Potrzeba nagłej zmiany, pragnienie, by uwolnić się z więzów otaczającej codzienności i zacząć wszystko od nowa, na własną rękę, sprawiają, że para oddala się od siebie coraz bardziej, odpychana niewidzialną siłą, niczym dwa magnesy o tej samej polaryzacji. Zapatrzeni w widma przeszłości obwiniają się nawzajem o zaprzepaszczenie życiowych planów i szans, które bezpowrotnie przepadły już w szufladzie z napisem „niezrealizowane”. Słowem i gestem ranią się dogłębnie, ale mimo to nie potrafią się rozstać. Czy – cytując Marcina Świetlickiego – „coś ładnego zostanie z tych zniszczeń”?

Spektakl – powstały na kanwie „Udręki życia” Hanocha Levina – reżyserka opatrzyła swoim własnym tytułem „Kaskada”, w którym zawierają się dwa zupełnie różne odniesienia. Termin kaskada ma korespondować ze stopniowym, przywodzącym na myśl ruch wodospadu rozpadaniem się związku dwójki głównych bohaterów, ale także nawiązywać do historii Łodzi i funkcjonującego w niej w czasach PRL szpanerskiego lokalu tanecznego przy ul. Narutowicza, który nazywał się nie inaczej, jak właśnie „Kaskada”. O ile odwołanie do łódzkiego dancingu znajduje swoje potwierdzenie nie tylko w scenografii (zaprojektowanej na wzór lokali tego typu), ale także we wprowadzonej przez Olsten – fakt, że nieco już ogranej, ale mimo to przecież całkiem trafnej i w tym akurat wypadku dosyć konsekwentnie realizowanej – metafory partnerskiego związku jako tańca, o tyle trochę trudniej jest dostrzec ową „kaskadowość” we wzajemnych relacjach między Joną i Lewiwą. Brak tu wyraźnie zarysowanej procesualności, widzimy ich raczej w tym jednym końcowym momencie, pełnym szarpaniny i wzajemnych żalów.

Próby przekroczenia granicy między sceną a rzeczywistością odbywają się w „Kaskadzie” nie tylko poprzez wspomniane odwołania do realnej przestrzeni miasta, ale także za sprawą wprowadzenia w obręb spektaklu materiałów filmowych, rejestrujących improwizacje aktorów. Z jednej strony jest to niewątpliwie ciekawy i odważny zabieg sceniczny, w którym relacje między aktorem a postacią ulegają intrygującemu spiętrzeniu, z drugiej jednak cierpi na tym dynamika i spójność całego przedstawienia. Pewne wątpliwości może budzić także tematyka owych wystąpień, dosyć odległa od tego, co w danym momencie dzieje się na scenie – w pierwszym nagraniu Jona/Mariusz Saniternik opowiada o najbardziej śmierdzących częściach ludzkiego ciała, drugie jest rozmową wokół zmieniających się smaków pieczeni rzymskiej i zupy pomidorowej.

Tekst izraelskiego dramatopisarza staje się dla Olsten raczej bodźcem do wykreowania własnej wizji, niż sztywnym wzorcem. „Udręka życia” Levina określana jest zazwyczaj jako komedia rodzinna, z wyraźnymi elementami groteski, natomiast w łódzkiej inscenizacji aspekt humorystyczny został odrzucony na rzecz emocjonalnej wiwisekcji małżeństwa, bardzo poważnej i przejmującej. Takie rozłożenie akcentów z pewnością mogłoby się okazać interesującym sposobem odczytania i świetną ramą dla całego spektaklu, gdyby nie fakt, że reżyserka wydaje się być bardziej skupiona na eksperymentach formalnych, aniżeli samej treści spektaklu. Filmowe improwizacje, dancingowa stylizacja, wielki wentylator rozwiewający skrawki papieru symbolizujące przeszłość Lewiwy, neon i kula dyskotekowa… trochę tego wszystkiego zrobiło się za dużo, przez co w ogólnym chaosie giną także te całkiem interesujące i udane pomysły.

Zdecydowanie najmocniejszą stroną łódzkiej „Kaskady” pozostaje znakomita gra aktorów, którym nadmiar środków formalnych absolutnie nie przeszkodził w skonstruowaniu wyjątkowych i niezwykle przejmujących kreacji aktorskich. Mariuszowi Saniternikowi i Ewie Wichrowskiej udało się ubrać historię państwa Popochów w prawdziwe emocje. Jest w ich relacjach zarówno mnóstwo złości i żalu, przejmujący smutek i tęsknota za przeszłością, ale także ogromny strach przed samotnością i  głęboko skrywana czułość. Razem z Andrzejem Wichrowskim, który wcielił się w rolę Gunkla (przyjaciela rodziny) opowiadają nie tylko o tragedii jednostki, ale także o przerażającym losie ludzi, którym tak trudno pogodzić się ze starością, nietrwałością życia i samotnością. Przede wszystkim właśnie dla tej znakomitej trójki – warto łódzką „Kaskadę” zobaczyć.



Magdalena Iwańska
Dziennik Teatralny
29 września 2011
Spektakle
Kaskada