Lot ku wolności z boahaterami słynnej powieści
Gdy samolot startuje, wolno unosząc się nad ziemią, czuję dreszcz przebiegający po plecach. Ten przyjemny stan podniecenia oczywiście związany jest z tym, co czeka mnie po wylądowaniu, z poznawaniem nowych miejsc, nowych ludzi. Ale nie tylko. Moment, w którym samolot wznosi się nad ziemią, daje mi poczucie pełnej wolności. Może to irracjonalne, ale w sytuacji, w której nic już ode mnie nie zależy, na nic nie mam wpływu, w której nie muszę już zmagać się ze światem, o nic walczyć, o nic zabiegać, staję się na parę godzin pozbawiona wszystkich tych obciążeń, które przyciągają mnie do ziemi.Mam wrażenie, że w podobny sposób myśleli twórcy "Lotu nad kukułczym gniazdem" z Teatru im. Jaracza w Olsztynie, przymierzając się do rozważań o wolności, jakie zawiera w sobie powieść Kena Keseya. Scenograf przedstawienia Jan Polivka umieścił jej akcję w bezosobowej niczym samolotowy pokład przestrzeni, obudowanej ażurowymi płytami. To był dla mnie pierwszy sygnał, że reżyser Igor Gorzkowski nie będzie kombinował, co by tu zrobić z dobrze znaną, kultową książką, tylko skupi się na jej najistotniejszym temacie, czyli naturalnej ludzkiej potrzebie wolności.
Tak jak zrobił to Forman, o którego filmie za każdym razem, kiedy oglądam realizację sceniczną "Lotu and kukułczym gniazdem", trudno mi zapomnieć. Gorzkowski na szczęście nie ściga się z filmem, ale na swój sposób przedstawia wizję szpitala psychiatrycznego, do którego trafia McMurphy. Grający go Grzegorz Gromek jest swojskim chłopakiem z podwórka, może trochę cwaniakiem, ale przy tym całkiem sympatycznym gościem. Początkowo cichy, wycofany, obserwujący spod daszka czerwonej bejsbolówki, co dzieje się w tym dziwnym miejscu, z biegiem czasu przechodzi przemianę. Następuje ona w momencie, kiedy okazuje się, że kara więzienia zamieniona mu na pobyt w zakładzie psychiatrycznym, nie jest dla niego świetnym, jak sądził, rozwiązaniem. W szpitalu jest bezterminowo, wyjdzie tylko wtedy, kiedy zostanie "wyleczony". To wówczas rodzi się w nim bunt, wściekłość. Początkową bezradność aktor obudowuje nadmiarem gestów, nadmiarem słów, a także czynów, które dają pozostałym pacjentom choć namiastkę wolności. I oni idą za nim.
Wszyscy występujący w tym spektaklu aktorzy stworzyli galerię postaci, od których ciężko oderwać oczy. Każdy jest inny, każdy inaczej reaguje na zniewolenie, jakie funduje im siostra Ratched Joanny Fertacz. Nie jest ona tak demoniczna i sadystyczna jak grająca w filmie Formana Louise Fletcher, ale jej zimne spojrzenie służbistki przeszywa na wskroś, sprawiając, że pacjenci zaczynają kurczyć się w sobie.
Mam tylko jedną pretensję do reżysera, który postanowił uwspółcześnić swój spektakl, dokładając do niego polskie akcenty. Zrobił to pokazując mecz rozgrywany na Stadionie Narodowym w Warszawie czy ubierając McMurphy'ego w koszulkę z orzełkiem i noszonym przez Roberta Lewandowskiego nr 9. Wydało mi się to kompletnie niepotrzebne, burzące uniwersalny wymiar tej historii.
Jakby samolot, który właśnie wystartował, zatrzymał się nagle w powietrzu, a niezdecydowany pilot nie do końca wierzył w pozbawiony kontekstów lot ku wolności.
Magda Huzarska-Szumiec
Polska Gazeta Krakowska
4 kwietnia 2018