Lot po 32 latach

Teatr Powszechny, wracając po 32 latach do legendarnego "Lotu nad kukułczym gniazdem", potwierdził słuszność myśli Heraklita. Rzeczywiście, nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki.

Śpiewano kiedyś w starym wodewilu: "To są momenta,/Co się pamięta,/Choćby żył człowiek i tysiąc lat!...". Zygmunt Hubner wystawił "Lot nad kukułczym gniazdem" w 1977 roku. Rolę Mc Murphy`ego zagrał Wojciech Pszoniak, później zastąpił go Roman Wilhelmi. Widziałem obu, ale do dziś w oczach mam Pszoniaka w duecie z Mirosławą Dubrawską jako siostrą Ratched. Wodzem Bromdenem był Franciszek Pieczka. Jeżeli, na podobieństwo książek, istnieją również przedstawienia zbójeckie, to "Lot" Hubnera do nich należał: miał siłę, która na przemian wciskała w fotel i unosiła. Był to jeden z tych spektakli, które - jak mawiał profesor Raszewski - odbiera się mózgiem i kręgosłupem.

Im dłuższa pamięć, tym trudniej patrzeć na bieżącą produkcję teatralną świeżym okiem. Każda nowa premiera odsyła do innych, dawniejszych premier, które wyznaczyły miary i stworzyły mity niełatwe do przekroczenia. Dowiedziawszy się, że dyrektor Teatru Powszechnego Jan Buchwald wystawia "Lot" we własnym ujęciu reżyserskim, pomyślałem - nie bez podziwu - śmiałek! Być może śmiałości dodało mu to, że 15 lat temu jako reżyser "Lotu" odniósł sukces, co prawda lokalny, bo mianowicie w Kaliszu, ale zawsze. Podziwiając odwagę Buchwalda, ciekaw byłem niezmiernie, jak zmierzy się z legendą, i to na jej własnym polu. Ciekawość zaspokoiłem, pozostając w przekonaniu, że siły i środki Powszechnego, jeśli nie są akurat używane do produkcji bulwarowych, to w najlepszym razie pozwalają stworzyć imitację teatru artystycznego. Za taką uważam "Lot nad kukułczym gniazdem" Buchwalda.

Jak zestarzał się ten tekst! Wydana na początku lat 60. młodzieńcza powieść Kena Keseya robiła piorunujące wrażenie, którego nie osłabiła zręczna, choć boleśnie redukująca pierwowzór adaptacja sceniczna Wassermana. Dziś ta proza straciła pazur, może dlatego, że figura szpitala psychiatrycznego jako soczewki skupiającej obraz społeczeństwa, do cna się zużyła, a może dlatego, że późniejsze utwory powtórzyły tę figurę z większą siłą (myślę o sowieckiej psychuszce z "Nocy Walpurgi" Jerofiejewa czy o zamkniętej u czubków Polsce z "Obłędu" Krzysztonia).

Buchwald zawierza nośności i aktualności "Lotu". Jasne, że na pewnym poziomie uogólnienia tekst pozostaje aktualny, przynajmniej o tyle, o ile mówi o ludziach, którzy nie są w stanie unieść ciężaru wolności, uciekają w chorobę od odpowiedzialności i konieczności decydowania o własnym życiu i gotowi są podporządkować się takiej czy innej władzy gwarantującej poczucie bezpieczeństwa. Takie postawy z perspektywy psychiatry i socjologa analizował kiedyś Fromm, pokazując ich podatność na ofertę faszyzmu. W przedstawieniu Hubnera konotacje totalitarne były oczywiste. Buchwald, ryzykując pewne anachronizmy, nadaje rzeczywistości scenicznej dzisiejsze cechy, ale nie bardzo widzę, do jakiego kontekstu ta rzeczywistość się odnosi. Jeśli ma być ona metaforą liberalnego świata, równie dobrze amerykańskiego co polskiego, to wydaje mi się tak ogólna, że aż ogólnikowa. 

Tę ogólnikowość i powierzchowność potęguje sposób, w jaki zbudowane są postaci. Wszystkie bez wyjątku zostały zredukowane do jednego znaku. Jest to zwykle jakiś gest, rodzaj przyruchu czy pozycja ciała. W rolach pacjentów znamionują one, zbyt naturalistycznie, upośledzenie umysłowe. W przypadku McMurphy`ego i siostry Ratched dają nader skrótową charakterystykę postaci.

Ten pierwszy, w wykonaniu Tomasza Sapryka żul i cwaniak o praskim wdzięku, raz po raz ugina nogi, układa ciało w łuk, wypycha biodra do przodu i rozkłada ręce, zdając się mówić: "olewam to". Ta druga - Aleksandra Bożek - porusza się sztywno, jakby połknęła kij, przypominając złowrogiego cyborga z filmów s.f. klasy B. Gdyby ktoś pytał o głębsze motywy, racje tych postaci, powody, dla których wchodzą w konflikt, wreszcie o ich dramaturgiczny rozwój, to od razu uprzedzam, że takowe nie występują, choć na pozór respektowana jest konwencja realizmu. Psychologiczne podpiwniczenie, zdawałoby się - nieodzowne, zostało zignorowane. Wszystko wyczerpuje się w czysto zewnętrznych reakcjach i działaniach, a prowadzone serialową manierą dialogi przekazują jedynie elementarne komunikaty. Na szczęście większość widowni wypełnia młodzież, która ma pamięć kury, więc przedstawieniu Buchwalda wróżę szalone - nomen omen - powodzenie.



Janusz Majcherek
Gazeta Wyborcza Stołeczna
10 lutego 2009