Lubię swoją pracę

Trzeba pamiętać, że na końcowy efekt spektaklu składa się praca wielu ludzi. Aby powstała sztuka, musimy być zgrani (...). Przede wszystkim najważniejsza jest ogólna współpraca. Przed spektaklem musimy być zawsze w pogotowiu (...). Jesteśmy zmuszeni działać szybko.

Z Danutą Długoń, garderobianą w Lubuskim Teatrze w Zielonej Górze, rozmawia Michalina Majkowska z Dziennika Teatralnego.

Michalina Majkowska: Może zapytam o początek. Kiedy zaczęła Pani pracować w teatrze?

Danuta Długoń - To już będzie 24 lata temu.

Jak to się stało, że właśnie tutaj – w Lubuskim Teatrze – się Pani znalazła?

– Bardzo prosto. Szukałam pracy i dowiedziałam się, że jest wakat w teatrze. Poszukiwali garderobianej do pary, ponieważ została tylko starsza pani, a młodsza odeszła po urodzeniu dziecka. Potrzebna była pomoc. Udałam się więc do kierowniczki i przyjęto mnie na dwa miesiące na umowę próbną. Widocznie dobrze się sprawiłam, bo już zostałam. Moim pierwszym zadaniem było obejrzeć spektakl „O beri – beri" i zapamiętać kostiumy aktorów, aby potem móc przyszykować do garderoby aktorskiej odpowiedni strój.

Więc bardziej tzw. los zdecydował o Pani zawodzie?

– Tak, chyba los. Nie myślałam, że będę pracować w teatrze. Szukałam pracy i tak się trafiło.

A Pani pierwszy spektakl, przy którym Pani pracowała od początku?

– To był musical: „A to Osiecka". Aktorzy nosili bardzo dużo różnych kostiumów. Kolejny, przy którym brałam udział to „Opowieść o zwyczajnym szaleństwie", później „Moralność pani Dulskiej" z Anną Seniuk. Jeszcze pamiętam „Prywatną Klinikę" w reżyserii Jerzego Bończaka. Bardzo dobrze mi się z nim pracowało.

Miłość od pierwszego wejrzenia działa również w teatrze?

– Tak. Nawet ostatnio, gdy rozmawiałam z koleżanką, doszłyśmy do wniosku, że są spektakle, które się polubi od pierwszej chwili.

Czy z perspektywy czasu może Pani powiedzieć, że ta praca jest spełnieniem Pani marzeń?

– Trudno stwierdzić. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam, ale na pewno lubię swoją pracę.

Co najbardziej lubi Pani w swojej pracy?

– Najbardziej lubię ludzi, z którymi pracuję. Współpracuję głównie z aktorami. Choć nie tylko, bo jeszcze z tzw. techniką. Trzeba pamiętać, że na końcowy efekt spektaklu składa się praca wielu ludzi. Aby powstała sztuka, musimy być zgrani i ze sobą współpracować. Generalnie każdy zajmuje się swoimi obowiązkami, ale w niektórych przypadkach prosi się o pomoc.

A łatwo się Pani współpracuje z aktorami?

– Dużo zależy od człowieka. Raczej nie mam problemów. Za to z reżyserami bywa różnie. Są tacy, z którymi się lubi pracować, ale bywają też trudni, lecz pracować trzeba, skoro się już poszło w ten zawód.

Co dokładnie należy do Pani obowiązków?

– Szykowanie kostiumów oraz dostarczanie ich do garderób. Wszystko musi być przyszykowane do założenia: uprane, wyprasowane. Po każdym spektaklu należy kostium przygotować, aby był gotowy na następne widowisko. Przykładowo – dzisiaj wieczorem jest próba, a rano gramy „Pchłę Szachrajkę". Przez cały tydzień będzie odgrywana „Pchła...". Czasem, gdy pytają mnie, gdzie pracuję albo „co robi taka garderobiana w teatrze", to odpowiadam, że ubieram i rozbieram aktorów. (śmiech) Wówczas się dziwią, ale stwierdzają, że fajna praca. Już nie mam ochoty każdemu, po kolei tłumaczyć, na czym polega moja praca.

Zrozumiałe, choć nie tylko to należy do Pani obowiązków.

– Tak. Trzeba najpierw wszystko uszykować, przygotować do tego „ubrania i rozebrania".

Czy to jest trudna praca?

– Dla mnie nie. Niektóre spektakle odgrywane są przez dwóch lub trzech aktorów. Natomiast są i większe – wówczas jest więcej pracy. Również istotna jest liczba przebiórek, ponieważ w niektórych sztukach są, a w innych w ogóle ich nie ma. Kiedy się przebiera aktorów i wiele się dzieje na scenie, trzeba działać szybko. Lecz aktualnie mało gramy spektakli z dużą liczbą różnych kostiumów.

A czy ma Pani swój ulubiony spektakl bądź taki, który zapadł Pani najbardziej w pamięć?

– Tak, pierwszy jaki tutaj oglądałam po przyjściu do pracy. Była to sztuka: „O beri – beri". Oglądałam ją z zapartym tchem; bardzo zapadła mi w pamięć. Obsada była mała, a kostiumy przyciągały moją uwagę. Aktor nosił płaszcz z piór, a aktorki skromne szare sukienki. Dekoracja była skromna – z wojskowej siatki. Piękny spektakl. Naprawdę żałowałam, że został ściągnięty z afisza.

Mogłaby Pani opisać atmosferę, która panuje przed spektaklem? Jakie emocje towarzyszą twórcom i pracownikom teatru?

– Przede wszystkim najważniejsza jest ogólna współpraca. Przed spektaklem musimy być zawsze w pogotowiu – tuż obok aktorów i twórców widowiska. Bardzo często zajmujemy się wieloma różnymi rzeczami. Jesteśmy zmuszeni działać szybko. W czasie przedstawienia trzeba też czasem przebierać aktorów. Ja często współpracuję z Marysią [Maria Kaczmarowska – charakteryzatorka, perukarka, przyp. MM]. Pracuje nam się świetnie, bardzo dobrze się rozumiemy.

Czy przed spektaklem nadal jest odczuwalna ekscytacja oraz stres?

– Jest, przed premierą. Wtedy wszyscy się denerwują, ponieważ każdemu zależy na najlepszym efekcie końcowym. Zmienia się to, gdy gramy spektakl już któryś raz z kolei. Potrzebujemy nauczyć się rytmu sztuki – musimy wiedzieć jak to grać, kiedy i kogo w co ubrać, w którym momencie uszykować dany element. Są trzy próby generalne. Pierwsza jest najbardziej stresująca, bo nie wiemy ile mamy czasu na przygotowanie oraz przebranie aktorów. W końcu pracujemy z materiałem po raz pierwszy, stąd przy próbach i przed premierą jest stres, ale później już się nie pojawia.

Który etap pracy jest Pani ulubionym?

– Każdy etap lubię. Dosłownie wszystko. Jedyne czego nie lubię, to wznowień dawno niegranych sztuk. Problematyczne jest gdy na miejsce poprzedniego aktora, wchodzi nowy i trzeba poprawiać oraz dopasowywać kostiumy. Wówczas pracuje się prawie od początku; konieczne jest przeszywanie stroju pod sylwetkę aktora.

Pamięta Pani, który kostium stanowił dla pani wyzwanie? Był trudny w przygotowaniu?

– Tak, choć nie tyle w przygotowaniu, co w przebiórce. Był taki kostium: złożona sukienka połączona z garsonką. Aktor ubierał się w to, występując równocześnie jako żona i mąż tej postaci. Trzeba było go naprawdę szybko ubrać, a ja niestety się pomyliłam i nie prawidłowo go przebrałam. Wyszedł na scenę w przekrzywionym kostiumie, z ręką utkwioną w podszewce. Gdy reszta aktorów to zobaczyła, zaczęła się (potocznie mówiąc) „gotować". Zwyczajnie „zagotowali" się ze śmiechu. Natomiast źle przebrany aktor na początku bardzo się zirytował. To była moja pierwsza gafa.

Dużo się zdarzało takich sytuacji?

– Nie. Najczęściej takie sytuacje zdarzają się przed premierą. Wtedy się stresuję, ale później, gdy już wiem ile potrzebuję czasu na poszczególne czynności, wszystko idzie spokojnym rytmem.

Ma Pani ulubiony spektakl?

– Bardzo lubiłam „Siostrunie" oraz „Człowieka dwóch szefów".

Zdarzyło się Pani usiąść na widowni i obejrzeć jakiś zielonogórski spektakl czy zawsze pozostaje Pani tylko za kulisami?

– Najczęściej jestem tylko za kulisami. Raz byłam na widowni podczas Leonów, ponieważ nie było wystawianych żadnych spektakli i wówczas mogłam podziwiać koncert. Ewentualnie gdy nie obsługuję spektakli, to mogę śledzić przedstawienie z widowni lub czasem przy próbach generalnych (wtedy gdy nie ma przebiórek w trakcie odgrywania sztuki). Ale tak jest tylko podczas prób, później już się nie zdarza. W czasie większości spektakli działa to tak, że choćby świat się kończył musisz by za kulisami. Niejednokrotnie pytano mnie, czy podobał mi się spektakl. Trudno jest cokolwiek powiedzieć, gdy widziało się go zza kulis, szczególnie przy rozbudowanej dekoracji, zabierającej możliwość podejrzenia czegokolwiek. Jednak gdy mam możliwość, staram się oglądać widowiska Lubuskiego Teatru oraz te gościnne. Szczególnie, że gościnne teatry mają często własną obsługę.

Gdyby nie praca w Lubuskim Teatrze w Zielonej Górze, to czym by się Pani zajmowała zawodowo?

– Nie wiem co bym robiła. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Na pewno pracowałabym w innym miejscu. (śmiech) Jednak myślę, że szukałabym podobnej pracy – równie ciekawej. Koniecznie takiej, w której pracuje się w zespole. Ważne dla mnie jest też to, że codziennie dzieje się coś nowego. Nie ma stagnacji i naprawdę każdy dzień jest inny. Są nieuregulowane godziny pracy. Wiem, ile trwają sztuki, więc wiem ile mam czasu na przygotowanie kostiumów oraz kiedy muszę być gotowa. Trzeba przyjść wcześniej, uszykować wszystko przed spektaklem. Przykładowo: jeśli gramy wieczorem o godzinie 19:00, muszę przyjść do pracy około dwie godziny szybciej. Wszystko zależy od planu dnia, repertuaru. Czasami na dzień mam tylko jedną sztukę do przygotowania np. bajkę na rano, a w inny aż trzy o różnych godzinach, więc spędzam w teatrze cały dzień.

Bez miłości do teatru trudno byłoby tu pracować?

– Raczej tak. To jest specyficzny zawód. Trzeba lubić funkcjonować w ten sposób. Inaczej nie odczuwa się spełnienia. Ja najbardziej czuję się spełniona w pracy z aktorami.

A czy przypomina sobie Pani jakąś zabawną sytuację z pracy z aktorami?

– Jak najbardziej. Kiedy tutaj przyszłam, to jak mówiłam, miałam pomagać starszej pani garderobianej. Właśnie ona obsługiwała spektakl „O beri – beri" i musiała przygotowywać do niego kostiumy. Jeden z aktorów – Czarek – nosił płaszcz z piór przechowywany w magazynie z tabletkami na mole, które okrutnie cuchnęły. Dlatego pani Wandzia (ówczesna garderobiana) musiała iść na zewnątrz i wytrzepać to okrycie, ten kostium. Wiele jest takich wspomnień.

Wspomnienie, które z Panią zostanie?

– Na pewno niejedno. Szczególnie wspomnienia z wyjazdów, ale też pamięć o aktorach, którzy już z nami nie współpracują, bo odeszli do innych teatrów. Na szczęście, mimo tego że przenieśli się do dalszych miast (jak Wrocław czy Gliwice), to stale utrzymuje się kontakt. Ludzie zostają w pamięci i czasem ich brakuje. Człowiek się przyzwyczaja.

Jak Pani ocenia zmiany, które zaszły w czasie wielu lat Pani pracy w Lubuskim Teatrze?

– Sporo się zmieniło. To na pewno. Przede wszystkim wyremontowano teatr. Kiedyś aktorzy rzadko grali z mikroportami – to również jest znaczące. Nie było mikrofonów, co w mojej opinii było korzystniejsze dla sztuki. Widać wszechobecną nowoczesność, także w kostiumach. Dawniej były one szyte, przerabiane ze starych strojów, szukano odpowiednich ubrań. Inne były też fasony – głównie ubierano klimatyczne suknie, halki, długie odzienia, kryzy. Teraz zdarza się, że kostiumy pochodzą prosto ze sklepu. Podobnie jest też z ubiorem do teatru. Dawniej widywałam dzieci i młodzież ubraną „na galowo". Również dorośli przywdziewali eleganckie stroje wieczorowe. Pamiętam, że kiedyś graliśmy w Legnicy. Bardzo mi się tam podobało właśnie dlatego, że dzieci przyszły na spektakl jak na apel – odświętnie ubrane. Było czuć klimat teatru. W Zielonej Górze bywa z tym różnie. Nie zapomnę, gdy młodzież łuskała w trakcie spektaklu słonecznik. Jeden z aktorów bardzo się tym zirytował i przerwał spektakl. Młodzież ma pomysły, zresztą dorośli również. Nie ma już tego wyjątkowego uczucia towarzyszącego wyjściu do teatru.

Czyli lubi Pani klasyczny teatr?

– Tak. Klasyczne spektakle. Kiedyś graliśmy (jak już wspominałam) „Prywatną Klinikę" Jerzego Bończaka i chociaż są nowoczesne kostiumy, to czuć, że jest to klasyka teatru sama w sobie. Uwielbiałam ten spektakl. Są sztuki, które po prostu są klasyką. Również gdy przypomnę sobie Teatr Telewizji w poniedziałki czy „Kobrę" w czwartki to widać, że styl spektakli był inny. Lubię klasykę.

Pani zawód jest zawsze obecny w życiu i zwraca Pani uwagę na kostiumy nawet w „obcych" spektaklach?

– Tak. Nawet podczas oglądania filmów. Bardzo lubiłam oglądać „Trzech muszkieterów" czy podobne produkcje właśnie ze względu na efektowne kostiumy. Te dawne stroje były staranniejsze. Szczególnie widzę to, gdy mam porównanie ze spektaklem odgrywanym 20 lat temu. Ale teatr zawsze będzie teatrem i dlatego lubię tu być.

Dziękuję bardzo za rozmowę.

 

 



Michalina Majkowska
Dziennik Teatralny Zielona Góra
20 marca 2025
Portrety
Danuta Długoń