Ludowizna na trzy czwarte
„Nie będziemy udawać, że nie są młodzi, że słuchają takiej muzyki. Nie będziemy też udawać, że Dawid Sulej Rudnicki nie jest świetnym jazzmanem." – mówiła Ewa Kaim podczas jednego ze spotkań z publicznością.Do dna zobaczyłam po raz pierwszy w tym samym tygodniu, w którym odbyła się premiera "Wesela" w reżyserii Jana Klaty. Wówczas wydawało się symptomatyczne, że te dwa spektakle zaistniały tak blisko siebie. Oba niosła energia zaczerpnięta z kultury ludowej. Wypuszczono je z przeciwległych narożników, były skrajnie różne, ale żadnemu z nich nie można było odmówić prawdziwości. Spektakl dyplomowy studentów krakowskiej PWST był jak promienie słońca, które przecinały mroczne wystawienie Klaty.
Ewa Kaim (reżyseria), Włodzimierz Szturc (dramaturgia) oraz Dawid Sulej Rudnicki (aranżacja), przewertowali tysiące tekstów zebranych przez Oskara Kolberga oraz księdza Władysława Skierkowskiego. Przeorali nieużytki tradycji. Wczytali się w frazeologię prowincji. Wydobyli teatralny potencjał słów, które pozbawione kontekstu wypadły z użycia - wciąż jednak wywołują z wyobraźni konkretne dźwięki, kolory i zapachy. Wraz z nimi pęcznieją asocjacje.
Muzyka w tym spektaklu to pejzaż akustyczny opowiadanych historii. Praca z notacjami pozostawionymi przez Oskara Kolberga zaowocowała odkryciem niesamowitego materiału muzycznego, który z pamięci przywołuje kompozycje Wincentego Lutosławskiego, Mieczysława Karłowicza, czy Karola Szymanowskiego. Dawid Sulej Rudnicki sprawił, że teksty te rozkwitły we współczesnych aranżacjach. Jego rozbrykany i rozdokazywany fortepian frunie motywami jazzu, swingu i bossa novy. Dynamikę spektaklu, jego rytm i tempo budują też sami aktorzy, którzy akompaniują sobie w większości utworów. Otworzyli swoje głosy, by te szły daleko poza widownię. By odnalazły się w ulubionej tonacji, która będzie organiczna. Śpiew z uśmiechem, z błyskiem w oku zmienia barwę głosu. Tak rozbrzmiewa feeria młodości, która znalazła sposobność do świetnej zabawy – tam gdzie nikt już jej dzisiaj nie szuka. Młodzi aktorzy nie boją się grać z werwą i zadziornością. Ich żywiołowość wypływa wprost z czystości intencji. Niejednokrotnie ich słowa rozwiewają się w pełnym galopie. Pędzą na złamanie karku. Wsłuchali się w melodie, które kiedyś gwizdano na źdźbłach trawy. Które mieniły się w rozbłyskach strumyków, parskaniu koni i skwarze słońca. Na tej podstawie stworzyli dramaturgię całego spektaklu. Wiejski storyboard. Od poranka, do zachodu słońca. Od narodzin, do śmierci. Przez czas konkurów, wesela, wojny i biedy. Malutkie fragmenciki życia poskładane w historię z pieśni.
Miłość i nienawiść, ból i strach – utarte frazesy, a przecież gdyby podjąć się prób streszczenia, to właśnie o tym jest ten spektakl. O brzemiennych skutkach samotnego zbierania jagód. O radości, ale i niesprawiedliwości życia, bo wybrane przez artystów historie potrafią samą siłą swojej narracji złapać słuchacza za gardło. Groza ścina wobec niewyobrażalnego okrucieństwa. Gdy nadciąga wojna i w beztroskiej euforii każdemu się wydaje, że jego kula ominie... Aktorzy wykonując kolejne utwory odkrywają w tych tekstach niesamowite światy, obrazy, które trzeba zagrać. Jak najprościej i właśnie przez to poprzeczka drastycznie idzie w górę.
Emocje, wyrażane zapomnianą leksyką muszą zostać zdefiniowane na nowo. Język, wyzwanie mowy brzmiącej już dla nas nienaturalnie, jest najtrudniejszą warstwą całego spektaklu. Jego twórcy przygotowując się do wystawienia wykonali ogromną pracę antropologiczną. Oglądali filmy dokumentalne, czytali i kompilowali. Wsłuchiwali się i przepuszczali przez siebie stare teksty, by ten język stał się organiczną częścią całości. Dramaturg Włodzimierz Szturc oraz Justyna Motylska (odpowiedzialna za przygotowanie wokalne), cierpliwie siedzieli na próbach i wyłapywali dykcyjne zawiłości, by tylnojęzykowe melizmaty stały się bliskie i swobodne.
„Próbujemy dotrzeć do przestrzeni, z których wydobywają się pieśni. Poza chaosem małoznaczących, ale i pustych, a często agresywnych brzmień codzienności, w której żyjemy, pragniemy odnaleźć prawdziwe głosy i tony istnienia. Chcemy poprzez śpiew dowiedzieć się, czy możliwa jest jeszcze podróż do głęboko ukrytego archaicznego świata." – pisał Włodzimierz Szturc w programie do spektaklu. Bo to przedstawienie jest też o potrzebie śpiewania, wyrażania emocji, by głos niczym nie skrępowany poszedł daleko, poza piątą ścianę widowni. By dzięki muzyce dotrzeć do takich miejsc w człowieku, z których istnienia nie zdajemy sobie sprawy. Kiedyś każdy śpiewał, był w bliskim kontakcie z samym sobą. A teraz, ludzie się wstydzą.
Prawdopodobnie dlatego ten spektakl jest jak tchnienie. Niesiony przez tętent słów. Roztańczony, rozwirowany i bardzo metaforyczny. Choreografia przygotowana przez Maćko Prusaka opiera się na znakach, skrótach myślowych prowadzących widza do sianokosów, zaganiania kurcząt i brodzenia przez łany pszenicy. Nic nie jest pokazane wprost, jedynie zasugerowane: gestem, spojrzeniem, zalotnym uniesieniem rąbka spódnicy. Zgięcie nadgarstka i wszyscy czujemy, jak smagnięty koń szarpie sparciałe lejce.
Obficie chlusnęło talentem w tych młodych ludzi. Znaleźli w tych tekstach impulsy dla wyobraźni, która może pobiec w nieskończoność. Finezyjnie operują budowanymi nastrojami. Czują dowcip opowiadanych historii. W scenie konkurów niemal słyszymy świergot roztrzepotanych rzęs gęsiareczki, gdakanie spłoszonego drobiu. Całość została poprowadzona tak harmonijnie, że trudno stwierdzić, czy efektowniejsze są sceny zbiorowe, czy popisy solowe. Mocno wybrzmiały indywidualności: trzpiotowate, mocne, rzewne. Zalotna Dominika Guzek, liryczna Agnieszka Kościelniak i bliska ziemi Weronika Kowalska. Partnerujący im tandem idealny: Jan Marczewski i Łukasz Szczepanowski, gra równo, w cuglach. Nie ma w nich nawet cienia potrzeby, by wysunąć się, choćby o pół kroku, przed resztę.
Scenografię, kostiumy, projekcje video i światła zaprojektował Mirek Kaczmarek. Świat przedstawiony wiruje wokół scenografii, która jest wizualizacją struktur myślowych, dramaturgii całego spektaklu. Teksty narzuciły myślenie o przestrzeni scenicznej. To krajobraz ludowego świata, którego głównym elementem jest wielka, wiejska chata z przerdzewiałej blachy zawieszonej nad sceną. Wygląda jak powidok z wczesnych obrazów Vincenta van Gogha. Na niej rozpływa się pointylizm projekcji wideo: bezszelestne trawy i migotliwe strumienie, które w wielkim powiększeniu wyglądają, jak wzory modnego etnodesign'u. Również kostiumy to „cepelia z Adidasa". Patchwork folkloru i mody street-art'owej. Tylko dzięki nim pamiętamy, że wykonawcy pochodzą z realiów szybkiego internetu i plików mp3. W tym świecie nie ma mroku, ten przychodzi z zewnątrz, strzałami z karabinów, przeraźliwym zawodzeniem harmonii. Łańcuchami korali, które zerwane, rozsypane po scenie, w żalu za zawiedzioną miłością zwiastują koniec świata. Nawet krople rozpryskujące się w snopach reflektorów mają swoje do zagrania. Sobotnia niedziela, skwar, gra świerszczy - wszystko to wiemy ze światła. Z jego koloru i intensywności. Nic więcej nie trzeba.
Spektakl okazał się objawieniem. Zbiera nagrody na festiwalach, wykonawcy są gwiazdami, młodzi oblegają widownię. Pieśni ludowe nie figurują na listach przebojów, a tak się przewrotnie złożyło, że za sprawą piątki absolwentów krakowskiej PWST, to właśnie one stały się żelaznym repertuarem krakowskich imprez. Możliwe, że będzie to przeżycie pokoleniowe, które za parę lat stanie się punktem odniesienia. Spektakl Klaty, wystawiony w Narodowym Starym Teatrze, niósł ciężar wieloletniego doświadczenia, które nie mogło sobie pozwolić na beztroskę optymistycznego patrzenia w przyszłość. Przedstawienie dyplomowe w krakowskiej PWST ma w sobie czystość intencji.
Chyba jego największą siłą sprawczą jest to, że przecież my wszyscy za ludowizną nie przepadamy...
Olga Śmiechowicz
Dziennik Teatralny
2 stycznia 2018