Łza w świetle reflektora

Wielowymiarową sztukę, na której "pękają" najwięksi reżyserowie zaprezentował nam poznański Teatr Nowy pt. "Rutherford i syn" w reżyserii Mariusza Wojciechowskiego. Mimo przedstawiania innej epoki, znajdziemy w sztuce współczesną rzeczywistość, w której na pierwszy plan wyraźnie wysuwa się doskonale przedstawiony portret psychologiczny ojca tyrana i jego podwładnych.

Miejscem dramatu jest mroczny, bogato urządzony dom, w którym mieszka nieszczęśliwa rodzina. Wszelkie zło spowodowane jest przez ojca – pana Rutherforda, który jako ten, który utrzymując wszystkich zarazem ich terroryzuje. Jest niczym toksyna w domu, która nie dopuszcza nikogo do choćby najmniejszego buntu. Terroryzuje bilskich z przekonaniem, że ma do tego pełne prawo, ponieważ zapewnia im dach nad głową i dobre nazwisko. Wszelakie relacje międzyludzkie zostały zatracone, w domu panuje strach, płacz i poddaństwo. Jedyną postacią próbującą coś zmienić jest syn pana Rutherforda, który liczy na to, że dzięki swojej magicznej recepturze ubije interes z własnym ojcem, a zarazem pomoże jego podupadającej hucie. 

Miłość, uśmiech, rozrywka została już zapomniana przez członków rodziny. Pogodzili się oni ze swoim mizernym losem służących i bez wahania gotowi są wykonać każdą zachciewajkę Pana Rutherforda, nie ważne, jak poniżająca ona by była. Mimo iż akcja toczy się w czasie odległym, to odnajdujemy w niej wyraźny sygnał, że ten problem dotyczy również współczesnego świata. Tak samo, jak aktorzy grają na wyciągnięcie ręki na kameralnej trzeciej scenie poznańskiego Teatru Nowego, tak samo blisko nas, naszego codziennego życia zdarzają się nieprzemijalne problemy, których czas nie zamazuje.

Aktorzy doskonale wcielili się w swoje postaci. W ich dialogach skutecznie budowane było napięcie, dzięki któremu krok po kroku powodowali, iż sama publiczność stawała się kolejnym "członkiem rodziny". Były moment, kiedy aż chciało się wstać i krzyknąć: „dlaczego im to robisz!”. Postaci stopniowo wprowadzali siebie w coraz bardziej beznadziejny stan, spowodowany swoim beznadziejnym losem. Stopniowo budowane napięcie zaprowadziło do wybuchu z osobna każdego z bohaterów, do ostatecznego buntu. Wszystkie te ich małe powstania różnie się skończyły, lecz nigdy nie było kompromisu. 

Oprócz małych potknięć dykcyjnych wynikających bardziej z przypadku aktorom nic nie można zarzucić. Pod nosem Mariusza Puchalskiego po spektaklu aż chciało się postawić Złotą Maskę. Wszedł w rolę doskonale, szczególnie zauważyć dało się to wtedy, kiedy jego postać przeżywała załamanie. Wraz z jego kapiącymi łzami, które oświetlone blaskiem reflektorów spadały widzom wprost pod nogi, płakała cała publiczność. 

Spektakl jest wyśmienitym przykładem wspaniale zagranego cierpienia. Przykład ten doskonale obrazuje Antonina Choroszy w roli Janet. W konfrontacji z Puchalskim z lekkością i bez wyraźnego zmuszania się w poruszający sposób doprowadza się do łez, wybucha, krzyczy, egzaltuje. Dialog tych dwóch postaci bez wątpienia stał się najlepszy fragmentem spektaklu, który sam w sobie jest już dobry. 

Sztuka pozwala zajrzeć głęboko do wnętrza rodziny. Rodziny nie tylko o nazwisku Rutherford, lecz może do rodziny, która jest naszym sąsiadem. Sztuk jest wskazaniem na wewnętrzną tragedię rodzinną na tle z bezwzględnym ojcem despotą. Doskonale uwypuklają się podziały pomiędzy ludźmi, którzy mają pieniądze, a tymi, co są na ich utrzymaniu. Oby coraz więcej takich spektakli, które są kolażem wspaniałej pracy aktorów, autora, reżysera i twórcy muzyki. W tym przypadku kolejność nie jest przypadkowa, aczkolwiek należy pamiętać o tym, iż te elementy te zawsze są nierozłączne.



Witold Kobyłka
Dziennik Teatralny Poznań
28 kwietnia 2009
Spektakle
Rutherford i Syn