Makatka nad piecem

Gdyby go bozia nie wygięła - byłby prosty. Z boku wygląda jak "s" na początku kłopotliwego słowa. Swąd? Smród? Samogon? Smętek? Smutek? Samotność? Smagać? Snuć się? Śmierć, ale bez zmiękczającej kreski nad pierwszą literą? Sum na dwóch nogach - smakosz mułu? Sybaryta marności? Nikt? Tak, nikt. Wprawdzie nie pisze się tego przez "s", lecz bądźmy wielkoduszni - on i tak nie umie czytać. Więc - "nikt", pisane przez "s". Po prostu "snikt"

Gdy dziś, w pokazywanym na dużej scenie Teatru im. Juliusza Słowackiego seansie "Ojciec" idzie w poprzek świata przedstawionego - wygląda jak nieudany garbus. Nie pochylony na wieki wieków, a na wieki wieków w tył wychylony. Nie plecy w pałąk i w górę. Nie. Brzuch w pałąk i do przodu. Wiecznie coś pod nosem mrucząca pokraka w portkach na szelkach - tak idzie przez darowany los. Tak oddycha, tak śpi, tak glinę rozrabia, tak stoły przestawia, tak głuszy córkę (Karolina Kominek) pana swego - rzeźbiarza przeciętnego (Tomasz Międzik). Tak jest. Tak zdycha. Być przez bozię na wieki wieków wygiętym w "s" - dobra pozycja do patrzenia w niebo. Tylko że tu nie ma pocieszającego sklepienia. W wyreżyserowanej przez Agatę Dudę-Gracz opowieści bozia jest tylko urojeniem niespiesznie zdychających...

Dość. Ile jeszcze mógł-bym mówić o Tomaszu Wysockim jako Czeladniku w "Ojcu"? O jego mrukach, jego gestach, jego twarzy, jego palcach, jego ciszach, rykach, jękach, połykanych smarkach, lękach. O jego zwierzęcości. O jego łzach. O tym, że w scenicznym śnie Dudy-Gracz jest gościem, co przylazł z obrazu Boscha - boską świnią człekokształtną, raczej bez złudzeń czekającą na wieczność. A dla zabicia czasu celebrującym nasze stare rytuały: glina, papieros, zupa, głuszenie panien nie w kwiecie wieku, a w pąku. Jak długo jeszcze i w jakiej intonacji mógłbym nucić song o niepowtarzalnej roli Wysockiego? O Czeladniku i o tym wszystkim, co się w opowieści Dudy-Gracz dzieje na dole, w rzeźbiarskiej pracowni tytułowego Ojca, wśród ciał biednych, zup cienkich, słów ułomnych. Jak długo? Do jutra, co najmniej. Dlatego mówię: dość.

Rzecz w tym, że Duda--Gracz śni. Znów. I nam nic do tego. Przeczytała opowiadanie Oskara Jana Tauschinskiego "Świętokradztwo", przeczytała ten - jak dla mnie - nużąco trywialny kawałek o duchowym trudzie rzeźbiarza, który, mając w glinie stworzyć Chrystusa ukrzyżowanego, dochodzi do ciemnego wniosku, że aby wiarygodnym być, musi naprawdę ukrzyżować modela (Krzysztof Piątkowski jako młodzieniec Jur). Do tego - co oczywiste - klasyczna opozycja: tu świętość, sztuka, podobizna odkupienia - a obok żyćko, czyli seks, ból, marzenia niespełnione plus głupia, acz poczciwa żona artysty (Ewa Worytkiewicz). Jak powiadam - chłonie Duda--Gracz ten banał, śni na jego kanwie inscenizacyjne arabeski metafizyczne, a nam nic do tego. Poza jednym. Jak uczy Fellini - sny w sztuce winny mieć maestrię szwajcarskiego zegarka. Inaczej mamy maź.

To, co dzieje się u Dudy-Gracz na dole, ma walor sensownego prymitywizmu. Ot, niby Nikifor. Na dole nie ma dymów. Glina, zupa, kiszony ogórek, bydlęcy seks, fenomenalnie sensualny Wysocki - gość z płócien Boscha, brak nieba. To wszystko. I, wcale nie paradoksalnie, tyle by wystarczyło do ocalenia intelektualnej banialuki Tauschinskiego. Tu, w żałosnej symfonii ludzkich beknięć, banialuka mogłaby stać się bliższa ciału, mogłaby zyskać na człowieczej marności. Cóż począć, prócz dołu jest w "Ojcu" również góra - sny Dudy-Gracz, sny zerwane ze smyczy szwajcarskiego zegarka.

Rzeźby stojące na monstrualnych drabinach (Sławomir Rokita, Maciej Nerkowski, Teresa Lipinski) - pieją nawiedzone arie, bądź ruchy dziwne wykonują. Światła wciąż przeskakują z metafizycznej siności w prosektoryjną biel. Ludzie po ziemi zaczynają łazić niczym automaty. I tak dalej. Nie ufa Duda-Gracz mocy realności? Musi pompować beknięcia koturnową dziwnością, mgłami inscenizacyjnej tajemniczości? Musi całość seansu, a zwłaszcza przybity do krzyża, gdzieś pod teatralnym sufitem dyndający Piątkowski, przywodzić mi na myśl aurę makatki nad piecem w chałupie mojej babki Katarzyny, Panie świeć nad jej duszą? Cóż, jak mus, to mus. Ja muszę iść na mecz Wisełki. Więc kończę.



Paweł Głowacki
Dziennik Polski
30 listopada 2010
Spektakle
Ojciec