Mała dupa – czyli miszmasz form i języków

W piątkowy wieczór podczas Festiwalu Gombrowiczowskiego można było obejrzeć interpretację „Ferdydurke" Witolda Gombrowicza, w wykonaniu niezależnego Teatru Culitos z Buenos Aires – nazwa grupy teatralnej znaczy tyle, co „Mała Dupa", lub, mówiąc bardziej po Polsku „Pupcia". Tak jak tłumaczenie tej nazwy w wywiadzie po spektaklu było niedokładne, tak i cały spektakl, mimo najszczerszych chęci, wymagał miejscami zastanowienia się lub szczególnie liberalnego podejścia do sposobu odbioru sztuki teatralnej.

Mnie osobiście znacznie odbiór spektaklu utrudnił język, w jakim był wystawiany – wyświetlano na ekranie nad sceną polskie tłumaczenia, jednak trudno było skupić się na oglądaniu i czytaniu jednocześnie, a miejscami napisy były niezsynchronizowane ze słowami artystów. Trzeba tu jednak zauważyć starania aktorek, które sceny interakcji z publicznością przeprowadzały w większości po angielsku, ułatwiając odbiór części publiczności, a dodatkowo wplatały w te sceny język polski – nieco łamany i niepewny, ale chęci i charyzma zostały docenione przez publiczność.

Fabuła znanej szerszej publiczności powieści Witolda Gombrowicza zyskała rzetelne odzwierciedlenie na scenie. Sceny akcji przeplatały się z wewnętrznymi monologami głównego bohatera (jak wszystkie inne postacie granego przez kobietę), mogliśmy posłuchać pełnych emocji piosenek, znanych ze współczesnych realiów muzycznych. Był też ogrom interakcji z publicznością – od zadawania pytań, jak przypadkowym przechodniom na ulicy, przez prośbę o przytrzymanie rekwizytu, po wciągnięcie jednego z widzów na scenę. Jakub nie tylko sprawdził się świetnie jako element scenografii, ale również przeczytał kilka listów, wprowadzając nieco polszczyzny do wydarzeń.

Poza scenografią ruchomą, która została rozdana publiczności na początku i dopiero stopniowo pojawiała się w sztuce, głównym obiektem było biurko. Służyło za stół, tablicę kredową, łóżko, a nawet kulisy – to pod nim znikały aktorki, aby wrócić po chwili jako zupełnie nowa postać. Ich wprawa tworzyła iluzję, jakoby pod biurkiem było całe oddzielne pomieszczenie, mieszczące tabuny różnych ludzi, wychodzących swobodnie, gdy przyszła na nich kolej. Aż do momentu ukłonów zastanawiałam się, ile faktycznie osób gra w spektaklu – trudno było uwierzyć, że wyłącznie cztery aktorki stworzyły tak zróżnicowany wachlarz postaci, różniących się strojem, postawą, głosem i energią.

Nieco większe zamieszanie wprowadzały zmiany światła – co chwila przeskakując z oświetlenia wyłącznie sceny, lub nawet tylko jej części, na pełne oświetlenie sali w scenach interakcji z publicznością. Ten zabieg powodował, że spektakl nie wydawał się wyłącznie czymś co oglądamy, a raczej czymś, co przeżywamy. Niestety jednak przez to również trudniej było w pełni odbierać ukazywane wydarzenia jako historię, opowiadaną poprzez aktorki przez reżysera; całość przypominała nieco grę. Forma więc zdecydowanie odbiegała od typowego teatru polskiego.

Idąc do teatru spodziewałabym się raczej czegoś mniej chaotycznego – nawet jeżeli mowa tu o interpretacji Gombrowicza, znanego z niekonwencjonalnych rozwiązań. Patrząc jednak to wydarzenie jako raczej performance, czy teatr eksperymentalny trudno powiedzieć, żeby czegoś brakowało.

Na pewno wartościowym doświadczeniem jest ujrzenie zarówno znajomej historii, jak i pozornie określonej formy, jaką jest teatr, przez pryzmat dość mocno odmiennej kultury.



Natalia Machnacz
Dziennik Teatralny Warszawa
18 października 2022