Maltretowanie kiczem. Miejscami przyjemne

Jeśli "Żołnierz królowej Magdagaskaru. Re-remix" ma być kolejnym pomysłem na autorski teatr muzyczny w Kaliszu, to ja tej wersji do końca nie kupuję, bo słuch mam ciągle nienajgorszy. Reżyser wybrał zbyt trudne dla aktorów kawałki muzyczne i - mimo, że bardzo się starali - efekt był mizerny. Sama zabawa estetyką kiczowatego wodewilu, potraktowanego na serio - momentami przednia.

Niewiele jest w kaliskim przedstawieniu "Żołnierza " fragmentów, przerobionej przez Tuwima XIX wiecznej farsy Stanisława Dobrzańskiego, która stała się wielkim hitem teatrów rozrywkowych, uciechą gawiedzi i wstydliwą przyjemnością mieszczuchów. Nie o to zresztą twórcom chodziło. Sam wodewil miał być raczej pretekstem do zabawy kiczowatą konwencją, estetyką dla mało wymagających i dowcipem dla ćwierćinteligentów. Przypomina o tym przez cały spektakl żyrandol z prawdziwych bananów, porozrzucane wszędzie jakieś małpie gadżety, tańczące metalowe półeczki, spadanie z nudów z krzeseł (świetnie ustawiony szlagier "Bój się Boga Mazurkiewicz", który nudzi nawet śpiewających) . Przedstawienie najeżone jest cytatami z seriali, reklam, jakiś programów rozrywkowych, gdzieś tam przemycono Gombrowicza, nie brakuje aluzji i odniesień do miasta Kalisza itp. itd.

Niektóre sceny bawią sprowadzoną do absurdu głupotą, inne - wypowiadanym głośno tzw. komentarzem na boku. Aktorzy znakomicie odnajdują się w konwencji bohaterów ogródkowego sztuczydła, amerykańskich seriali klasy D, durnych reklam czy tzw. dialogów od czapy (brawa szczególnie dla Nataszy Aleksandrowitch, Marcina Trzęsowskiego i Lecha Wierzbowskiego). Najsłabiej wypadają w scenach, gdzie trzeba zaśpiewać utwory klasyczne, choć zespół teatru w Kaliszu jest niewątpliwie uzdolniony muzycznie, nie jest w stanie podołać trudnym utworom, które wybrał dla nich reżyser, Cezary Tomaszewski. Najlepszym przykładem "Kyrie eleison" z Petite Messe Solennelle Rossiniego, skatowane niemiłosiernie płaskim dźwiękiem. Albo aria Verdiego, którą Kamilla (Bożena Remelska) śpiewa tuż przed publicznością, starając się naśladować technikę śpiewaczek operowych. Uszy cierpną, choć słychać, że aktorka bardzo się stara. Powie ktoś, że właśnie o tę nieudolność chodziło, że tak amatorsko miało być, kiczowato i nie do wytrzymania. Jeśli tak - to chyba gorzej dla spektaklu, bo znika z niego element zaskoczenia, którzy mógłby podnieść, siadające co pewien czas, napięcie. Zastanawiałam się, co by było, gdyby arię zaśpiewała aktorka z umiejętnościami śpiewaczki operowej? Skradłaby show? Czy może bardziej ogłupiła i tak ogłupionych scenicznym kiczem widzów. A może wprowadziła niepotrzebny nawias w konwencję spektaklu, a przecież nie o to szło. Tak czy owak, na ciężką próbę wystawili realizatorzy widzów, którzy słuch mają może bardziej czuły lub wykształcony. Nie było łatwo wytrwać do końca niektórych numerów. Jakoś dałam radę, ale towarzyszący mi aktor (z wykształceniem wokalnym na dodatek) był dziwnie blady i minę miał, jakby bolały go zęby. To musiało być dla niego mocne przeżycie.

Justyna Wąsik, dramaturżka "Żołnierza..." pisze w mini programie: "Re-remix jest więc złożony z rozmaitych skrawków, jakie codziennie dochodzą do nas z rzeczywistości i ma nadzieję być opowieścią o sekretnym doświadczeniu nierozumienia - o tym, jak to jest żyć pod ostrzałem nieistotnych informacji, w świecie ciągłego deja vu, w którym wszyscy mamy dużo roboty, starając się, od czasu do czasu, poskładać te skrawki w jakiś prowizoryczny sens i jak to jest wciąż jednak znajdować w tym świecie drogę przejścia". Ufff... Dobrze, że przedstawienie poszło swoją drogą, choć pokręconą, niekonsekwentną, niekiedy do bólu nudną. Jeśli mamy na serio bawić się w grafomańskich klimatach, to bawmy się, o ile jeszcze potrafimy. Może być to nawet grafomaństwo zaprawione perwersją - skanowanie gołego tyłka jest nawet zabawne, kojarzy się z mało wyszukanym komentowaniem rzeczy bezsensownych - " z dwziętych", obściskiwanie i całowanie się dwóch facetów (przez woreczek z folii) jako pomysł na piosenkę "Lat dwadzieścia miał mój dziad" też nośne, w kontekście tego, co się w tej chwili w kraju wyprawia. Nie do końca przekonuje mnie scena, w której Mazurkiewicz (Dawid Lipiński) symuluje onanizowanie się. Ot, taki czwarty pomponik przy pomponie, ozdobniczek, który ni ziębi ni parzy.

Chciałabym, żeby teatr ciągle mówił coś ciekawego o nas samych - tu i teraz. Obojętnie, czy pretekstem do takich wypowiedzi będzie "Król Lear" czy "Żołnierz królowej Madagaskaru". Nie wystarcza mi teatr, który chce przekonać widza, że najlepszym lekarstwem na wszystko jest powrót do kraju młodości - głupkowatej, naiwnej i kiczowato szczęśliwej.



Iwona Torbicka
www.kulturaupodstaw.pl
21 grudnia 2015