Martwy, całkiem martwy

Tragedia bez cierpienia, jak poucza nas Arystoteles, być nie może. Jest to prawdą, aczkolwiek wicher namiętności nierówny wichrowi namiętności

Publiczność opuszczająca Teatr Polski po obejrzeniu „Cyda” Pierre’a Corneille’a w reżyserii Ivana Alexandre’a wyglądała na zmęczoną. Śmiertelnie znużona wycieczka licealistów przywieziona przez pedagogów w celach dydaktycznych opuszczała salę z westchnieniami ulgi – tortury wreszcie dobiegły końca i można iść. Patrząc na ich pobladłe z nudy twarze zadałam sobie pytanie, dla kogo to przedstawienie było przeznaczone. Odpowiedź, która mi się nasuwa, jest następująca: adresatem „Cyda” w reżyserii pana Alexandre’a jest bardzo wąskie grono historyków, literaturoznawców i teatrologów. Dla badaczy literatury i kultury dawnej inscenizacja „Cyda” to prawdziwy kąsek. Dla tych jednak, którzy są nieprzygotowani na spotkanie z przeszłością, którzy przychodzą nieuposażeni w odpowiednią kulturową kompetencję szykują się trzy długie godziny… z trzech powodów. Pozwolę sobie je przedstawić uporządkowane od najmniej istotnego do absolutnie kluczowego.

Po pierwsze, publiczność będzie wgniatana w fotele wiejącym bezustannie ze sceny wichrem namiętności. Ktoś może stwierdzić, że mamy do czynienia z tragedią zwieńczoną szczęśliwym zakończeniem. Tragedia bez cierpienia, jak poucza nas Arystoteles, być nie może. Jest to prawdą, aczkolwiek wicher namiętności nierówny wichrowi namiętności. Reżyser ustawił aktorów na swego rodzaju drewnianej platformie, ubrał ich w ciężkie stroje z dawnej epoki, odwrócił twarzami do publiczności i nakazał im przybrać stosowne pozy. Tak ograniczywszy ich możliwość wzajemnej interakcji i jakiejkolwiek innej ekspresji niż przez głos i mimikę, wydał publiczność na pastwę naładowanych pasją monologów. Oto teatr prawdziwie teatralny, nieumizgujący się do muzy. Ba, doskonale nieświadomy jej istnienia!

Po drugie, publiczność będzie sfrustrowana swoją słabą znajomością XVII-wiecznej polszczyzny. Przekład Jana Andrzeja Morsztyna może i jest niedoścignionym dziełem sztuki translatorskiej, ma jednak ponad trzysta lat. Zupełnie inaczej odbiera się go w cichej lekturze, zwłaszcza gdy korzysta się z wydania z obfitym aparatem krytycznym. Odbiór spektaklu jednak rządzi się innymi prawami. Nie ma wsparcia edytora, nie ma możliwości wielokrotnej analizy kontekstu. Albo rozumiemy co znaczy „na okrętach czynić wstręty”, albo nie – a sztuka toczy się dalej. Jest oczywiste, że im mniej rozumiemy, tym więcej wysiłku wymaga śledzenie toku wywodu.

Po trzecie, publiczność będzie skonfrontowana z problemem, który najwyraźniej nie jest jej problemem. „Cyd” dla osoby nieuzbrojonej w okulary specjalisty jest m a r t w y. Zdaję sobie sprawę, że wydaję werdykt nie tylko na Corneille’a, lecz także na publiczność, przeto śpieszę z udzieleniem odpowiedzi na pytanie, jak tego doświadczam. Doświadczam tego w sposób empiryczny, za pomocą uszu – mam na myśli c h i c h o t y. Te wybuchały tu i ówdzie w ciemnościach widowni i były tłumione z przyzwoitości przez chichoczącego, który świetnie sobie zdawał sprawę, że to, z czego się śmieje, śmieszne nie jest, ale budzące litość i trwogę (zgodnie z zaleceniem Arystotelesa). Nękany poczuciem winy nic jednak nie mógł poradzić na to, że rozterki Chimeny i Roderyka wydają mu się cudaczne, groteskowe i całkiem mu obce. Chimena cierpi, a on stoi z boku i przygląda się, na próżno wysilając wszystkie pokłady empatii.

Bohaterowie „Cyda” żyją w świecie arystokratycznych wartości, z których najważniejszą jest wierność rozumiana jako pełnienie swojej powinności. Rycerz przychodzi na świat, aby służyć Bogu, królowi, ojczyźnie i damie swojego serca. Wierne wypełnianie służby jest drogą do chwały, szacunku u ludzi, wreszcie zbawienia. Złamanie wierności jest największą zbrodnią. Człowiek wychowywany wedle tych wartości ma być wewnętrznie zdyscyplinowany i zdolny do narzucenia sobie takiego postępowania, jakie uzna za słuszne, nawet jeśli będzie to wbrew jego uczuciom i pragnieniom. „Zadawać sobie gwałt” – żeby użyć języka Morsztyna – jest bohaterstwem, a bohaterstwo jest piękne i godne naśladowania. Doskonałość Roderyka przejawia się w tym, że spełnia swoją powinność i jako syn, i jako rycerz Chimeny, i jako poddany króla. To sytuacja, która na pozór jest nieodwracalnym rozdziałem i wyborem pomiędzy powinnościami. Wierność jednak – i na tym polega problem – jest albo absolutna, albo jej nie ma wcale.

I na to wszystko patrzy współczesna publiczność, dla której „zadawać sobie gwałt” jest tożsame z zaburzeniami osobowości, traumatycznym dzieciństwem i koniecznością psychoterapii. Współczesny człowiek uwolnił się od powinności na dobre i złe. Jesteśmy wychowywani nie do służby Bogu, królowi, ojczyźnie i miłości, ale do rozwijania naszego potencjału, samorealizacji, kreatywności – niezależnie czy nam taka sytuacja odpowiada, czy też jesteśmy wobec niej krytyczni. Co więc z wiernością? Jak wierność się obecnie objawia? Względem kogo/czego? Czy ona tak wyewoluowała, że nie jesteśmy w stanie jej rozpoznać, czy może należy do przeszłości, podobnie jak język Morsztyna i kostiumy z tamtej epoki?

Może warto pójść do teatru choćby po to, żeby sprawdzić, czy się chichocze, czy się nie chichocze? Wiele można się na „Cydzie” dowiedzieć; nie tylko o siedemnastowiecznym teatrze, lecz także o samym sobie. A to jest bezcenne.



Joanna Eliza Kozioł
ksiazeizebrak.pl
13 czerwca 2011
Spektakle
Cyd