Maska ojca Navarry

Podobno Giovanny Castellanos Cabarique zaraz po przeczytaniu scenariusza "Sióstr przytulanek", napisanego specjalnie dla Teatru na Woli przez Marka Modzelewskiego, nie chciał podjąć się jego realizacji. Powodem miało być zbyt dotkliwe dla reżysera, krytyczne spojrzenie na katolicyzm i Kościół. Tymczasem, kiedy znamy już efekt pracy Kolumbijczyka, jego reakcja na otrzymany tekst zdaje się zupełnie nie mieć odzwierciedlenia w przedstawieniu, a gwałtowne emocje, które targnęły twórcą, nie udzielają się publiczności. Pytanie: dlaczego?

Spektakl otwiera wejście sześciu zakonników w habitach, z twarzami ukrytymi w kapturach. Towarzyszy im chóralne „Sanctus Nobilus Deus” i półmrok na scenie. Aktorzy siadają przy długim, drewnianym stole w kształcie prostokąta. Scenografię stanowią także cztery różnobarwne witraże, dwa po zewnętrznych stronach sceny (z liliami) oraz dwa w głębi (przedstawiające sylwetki ludzkie). Od pierwszych chwil zastanawia postać Chrystusa na jednym z nich – ukazany nierealistycznie, w kolorowych szatach, choć z odsłoniętymi żebrami, w koronie kwiatowej, maluje się nieco groteskowo. Osoba z drugiego witrażu przywodzi na myśl pewnie prędzej Neptuna niż identyfikowalną postać biblijną. Na scenie znajduje się jeszcze pulpit, a na nim Pismo Święte, z którego zostaną odczytane fragmenty z Księgi Rodzaju o Adamie i Ewie, powinności rozmnażania i braku wstydu przed nagością. Na dekorację składa się jeszcze kosz kwiatów oraz proscenium wyścielone… żwirem. To, co niezwykle rzuca się w oczy, to symetria, z jaką urządzono całą przestrzeń sceniczną.

Właśnie w takiej, skądinąd przejrzystej, scenerii imitującej klasztor, rozgrywa się sztuka teoretycznie (podkreślam teoretycznie!) wyzywająca, skandaliczna i traktująca (owszem) o hipokryzji Kościoła. Króciutko streszczając: przeor (Maciej Wierzbicki) wskutek panującej w zakonie dusznej atmosfery i spięć, do których dochodzi pomiędzy niektórymi braćmi, zarządza głosowanie. Tematem są comiesięczne wizyty niewiast w klasztorze, a w praktyce dopuszczalna jest tylko jedna odpowiedź. Tak więc, gdy po powtórnym oddaniu głosów, większość jest wreszcie na „tak”, do zakonu przybywają dwie skąpo ubrane panie wiadomej profesji – Sylwia (Agnieszka Michalska) i Sabina (Ewelina Starejki). Rusza machina miłostek, pożądania, pokuty, zwolnienia hamulców, pijaństwa, wyrzutów sumienia. Poznajemy też haniebną przeszłość brata Marka (Szymon Kuśmider). Jesteśmy świadkami rozpusty zakonników, w międzyczasie przeor rozkręca swego rodzaju biznes, tj. za opłatą wysyła siostry przytulanki (jak one same siebie nazwały) do innych klasztorów. Wszystko jednak trwa do czasu, kiedy Sylwia ma „widzenie”, które oczywiście okazuje się wierutną bzdurą, wymyśloną przez dziewczynę. Swoją drogą, historię przez nią opowiedzianą, o Matce Boskiej, która przyszła do kurtyzany pod prysznic, całowała jej włosy, oczy i piersi, mówiąc, że ciało nie jest grzeszne (inaczej Jezus nie przyjąłby postaci ludzkiej), jestem skłonna uznać za jedyną, rzeczywiście mocną, kontrowersyjną i pewnie najciekawszą wypowiedź.

Wyłączając wspomniany fragment, poziom prowokacji w spektaklu jest minimalny, jeśli nie zerowy. I nie jest to z pewnością kwestia tego, że krytyka Kościoła w teatrze nie jest niczym nowym. Ktoś może powiedzieć, że teatr nie ogranicza się do prowokacji. Zgoda. Problem w tym, że „Siostry…” w ogóle nie budzą większych emocji. Przedstawienie ani nie bardzo śmieszy (dowcip jest wyjątkowo nieintelektualny, a chwyty reżyserskie dość tanie), ani nie fascynuje, nie wywołuje odrazy, bojaźni, nie pobudza szarych komórek do szczególnego wysiłku, nie jest kontrowersyjne ani nawet po prostu sympatyczne. Jest żadne. Najczęstszym odczuciem, które wyrywa co jakiś czas z tego marazmu, jest (niestety) głębokie zażenowanie.

Kilka scen jednak, z różnych powodów, zasługuje na odrębną wzmiankę. Nikomu, kto widział spektakl, z pewnością nie umknęły one z pamięci. W owym gabinecie scen osobliwych mamy bowiem kobietę bez bielizny, w prześwitującej sukience, przechadzającą się na wysokich obcasach po stole, w pełnym czerwonym świetle. Być może brzmi to ekstrawagancko – w rzeczywistości cały efekt psuje kiepski tekst mówiony przez aktorkę. Dalej – taniec zakonników oraz striptiz brata Benedykta (Rafał Rutkowski) przy dźwiękach AC/DC „Highway to hell” i światłach dyskotekowych, czyli kolejna nieudolna próba przykucia uwagi publiczności, zdobycia jej względów tudzież rozbawienia jej. To nie wszystko – jest jeszcze nawiązanie do ostatniej wieczerzy, która następnie płynnie przechodzi w imprezę suto zakrapianą winem. Pomysł bardzo udany, wykonanie niekoniecznie. Także scena snu, ze względu na formę, stanowi ciekawy (mimo, że nie nowatorski) zabieg reżyserski. W niektórych, specyficznych momentach sztuki, najczęściej w obecności przytulanek, pojawia się przygarbiona postać w nieludzkiej, dziwacznej, nieco strasznej masce – jakiś zły duch, alegoria grzechu czy uniżony sługa piekieł (?) - o czym koniecznie trzeba wspomnieć z uwagi na pełny wymiar „Sióstr…”

Aktorzy nie ratują sytuacji. Co więcej, w równej mierze przyczyniają się do klęski spektaklu. Postaci właściwie pozbawione głębi psychologicznej, nieelastyczne charaktery we wszystkich sytuacjach jednakowe - może z wyjątkiem Szymona Kuśmidera w roli brata Marka. Przykre, że w ośmioosobowej obsadzie zawodowego przecież zespołu nie znalazła się osoba, która stworzyłaby precyzyjną, dobrej jakości kreację. Aktorzy prezentują widzom średniej klasy aktorstwo, raczej serialowe lub reklamowe, momentami szkolne, a w teatrze to trochę za mało.

Castellanos stworzył w gruncie rzeczy bardzo proste przedstawienie. Prostota sama w sobie nie ma, rzecz jasna, pejoratywnego zabarwienia, ale w tym przypadku zabrakło dobrego stylu. Wszystko razem wzięte sprawia, że w kluczowym momencie sztuki, kiedy ojciec Navarra podczas uroczystej, pompatycznej wizyty odklepuje kilka standardowych formułek katolickich, mówi poważnym tonem kolejnych parę frazesów, kończąc przysłowiami typu: „człowiek strzela, pan Bóg kule nosi”, i gdy zza kłębów dymu ukazuje się nam jego twarz - owa przedziwna, wcześniej wspomniana maska (prawdziwa, grzeszna twarz Kościoła) - nie wiadomo za bardzo, co ze sobą zrobić: śmiać się czy płakać, może uciec z krzykiem? Część publiczności była autentycznie poruszona takim przewrotnym rozwiązaniem sprawy, „mrocznym” przesłaniem spektaklu, odważnym komentarzem wobec działań Kościoła, wręcz policzkiem w ten sposób mu wymierzonym... U mnie, niestety, zakończenie, któremu towarzyszyło kolumbijskie dicho, wykorzystujące tekst „Patris et Fili et Spiritus Sancti”, wywołało jedynie konsternację.



Anna Popis
Dziennik Teatralny Warszawa
21 stycznia 2009