Melancholia filozofa Dantona

"Śmierć Dantona" Georga Büchnera powstała w 1834 roku czyli 40 lat po wydarzeniach, które stały się kanwą dramatu. To tak, jakbyśmy dziś spoglądali na rok 1978, czyli nader jeszcze w końcu, mimo burzliwych zmian, współczesne czasy. Tym bardziej znamienny jest filozoficzny i metaforyczny woal, jaki młody, 20-letni Büchner zarzucił na jedno z kluczowych, krwawych przesileń Wielkiej Rewolucji Francuskiej.

Nic z rekonstrukcji fundamentalnych zagadnień rewolucyjnych, nic z intelektualnej czy starannej faktograficznie rekonstrukcji zdarzeń, której próbę podjęła Stanisława Przybyszewska w swojej późniejszej o stulecie "Sprawie Dantona". "To nie jest sztuka o rewolucji, to sztuka w której rewolucja jest tłem dla rozważań o charakterze egzystencjalnym. Büchner swoich bohaterów lokuje w sytuacjach granicznych. Podążanie za nimi pozwala na ogląd środka wydarzeń, z wewnątrz cyklonu" - mówiła reżyserka Barbara Wysocka o realizacji przygotowywanej na deskach Teatru Narodowego. Rzeczywiście, w oku cyklonu nie widać spustoszeń i przez chwilę można nawet doznać uczucia złudnego bezpieczeństwa.

Czarna rozpacz życia z polityką w tle

I wydaje się, że Wysocka za tym podstawowym wektorem w swojej realizacji konsekwentnie na ogół podąża. Nie mamy tu rewolucji na głównej scenie rewolucyjnego teatru, krwawej i spektakularnej, lecz perspektywę z jakiejś scenograficznie uformowanej, klaustrofobicznej, dusznej niemal fizycznie przestrzeni przypominającej raczej jakąś piwnicę czy kazamaty niż Plac Rewolucji. Bo büchnerowska "Śmierć Dantona" to nie wspomniana "Sprawa Dantona" polskiej pisarki, rzecz napisana po przełomie racjonalistyczno-pozytywistycznym XIX wieku. Dla Przybyszewskiej rewolucja jest dramatyczna, pełna powikłań, ale ma w sobie patos i spektakularny rozmach wielkości i racjonalizm, a Robespierre, to nie fanatyczne, karykaturalne monstrum, "krwawy Mesjasz", lecz podziwiany przez nią idol, potężny, męski (!) i poważny umysł polityczny.

Danton romantyczny

U Büchnera i w przedstawieniu Wysockiej patosu i rozmachu rewolucji nie ma. Danton jest znużonym dekadentem, który się "nudzi", który jest "zmęczony". "Co warte jest życie, żeby płacić za nie taką cenę" - pyta retorycznie i sięga jeszcze dalej: "musiał być jakiś błąd w stworzeniu nas..". Ten Danton jest romantyczny, co i nic dziwnego, jako że przez młodego romantyka został wykreowany, choć romantyzmu nie dożył. Ba, jest tu nawet coś, co może przywieść myśl o intuicyjnym impulsie, jakby przeczuciu, na ułamek sekundy, w jednym błysku, sto lat wcześniej, najczarniejszego egzystencjalizmu, jakby bez esencji nawet: "świat jest chaosem", "nicość jest naszym jedynym wspólnym przodkiem", "świat popełnił samobójstwo, stworzenie jest raną, jesteśmy kroplami krwi i świat jest grobem, który gnije". Jan Kott napisał o "Śmierci Dantona", że jest "dramatem historycznej rozpaczy". Szukając pesymistycznej genezy tego dramatu warto odwołać się też do listu Büchnera pochodzącego z 1833 czyli sprzed wydania utworu: "Jestem jak porażony potwornym fatalizmem historii. W naturze ludzkiej dostrzegam wciąż tę samą okropną cechę; stosunki między ludźmi układa się tylko na podstawie siły, która powierzona jest wszystkim i nikomu. Jednostka jest tylko pianą na fali, wielkość jest przypadkiem, panowanie geniusza komedią kukiełkową, śmiesznymi zapasami ze spiżowym prawem; najwyższą wiedzą jest jego odkrycie, opanować go bowiem nie można". Oto niektóre przyczynki do genezy głęboko pesymistycznej wymowy dramatu, jako studium rozczarowania egzystencją. Nawiasem mówiąc, w obliczu takiego stanu ducha Büchnera, jego śmieszny studencki "czyn rewolucyjny", z powodu którego musiał opuścić Niemcy, wydaje się być tylko naśladowczym gestem kabotynizmu, odruchem romantycznego młodzieńca, który odnosił się z podziwem i fascynacją do ludzi i dzieła Wielkiej Rewolucji Francuskiej.

Łatwe grymasy zamiast namysłu

Cały ten posępny, pesymistyczny koloryt w realizacji Wysockiej wybrzmiewa i mogę się tylko dziwić surowym recenzentom, że tego nie chcieli zauważyć. Autorzy znanych mi ocen popremierowych dokonali ich tak, jakby abstrahowali od istotnej wymowy dramatu. Skoncentrowali się na niedostatkach formalnych, warsztatowych inscenizacji Wysockiej lub projektowali to, co chcieliby w przedstawieniu zobaczyć, nie odnosząc się do tego, co realnie zrobiła z tekstem reżyserka. W sumie oceny recenzenckie przedstawienia sprowadziły się do subiektywnego grymaszenia typu "nie podobało mi się" lub do niekoniecznie uzasadnionych uogólnień własnych rozczarowujących odczuć na wrażenia publiczności ("nudne jak nigdy" bez dodania kwantyfikatora informującego, kto mianowicie się nudził, bo może jednak nie każdy). Innymi słowy oceny są w stylu osobistych fochów typu "nie, bo nie", bez poważniejszego uzasadnienia. Więcej szacunku dla czytelników! Nietrafne były w moim odczuciu wybrzydzania na wykonanie tytułowej roli przez Oskara Hamerskiego. Aktor może nie wysunął się na pierwsze miejsce wśród wykonawców postaci Dantona, ale dał jej siłę i sporo wiarygodności w zachowaniu równowagi między biologicznym hedonizmem, a tą gorzką refleksyjnością, która czyni tę postać w tym dramacie choćby i domorosłym, ale jednak filozofem. Gorzej wypadł Robespierre Przemysława Stippy, który zbyt kurczowo wpisał się w wielokrotnie ograny schemat przedstawiania tej postaci jako karykaturalnego, nerwowego fanatyka. Nie dlatego, że Robespierre takim nie był, ale akurat "Śmierć Dantona" nie opowiada o często eksploatowanym konflikcie dwóch jaskrawo kontrastujących ze sobą postaci: rubasznego hedonisty i oschłego, ascetycznego fanatyka. W tym dramacie to Danton jest bardziej filozofem niż jego adwersarz.

Sylwetki w tle

Jeśli miałbym szukać mankamentów inscenizacji Wysockiej, to przychyliłbym się do poczucia niedosytu w odbiorze aktorstwa drugiego planu, poprawnego, ale mało zindywidualizowanego, tworzącego raczej tło niż wyraziste sylwetki bądź co bądź tak ważnych postaci jak choćby Saint Just, Desmoulins, Fouqier-Tinville, Collot d'Herbois czy Barere. Jednak tego akurat zarzutu nie sposób odnieść wyłącznie do tego przedstawienia. Współczesna realizatorska maniera teatralna ma to wpisanie w swoją stałą i prawie już uświęconą praktykę. Plan drugi coraz częściej jest tylko tłem dla głównych wykonawców. Były czasy, gdy tacy reżyserzy jak Konrad Swinarski, Kazimierz Dejmek, Erwin Axer czy Jerzy Jarocki tworzyli warstwę koronkowego aktorsko drugiego planu, a nawet dalszego jeszcze tła, niczym średniowieczni rzeźbiarze dbający o najdrobniejsze, nawet niedosięgłe dla oka detale zdobnicze na budowlach. Jak się jednak wydaje minęły one raczej bezpowrotnie w naszych coraz bardziej praktycznych, niedbałych i leniwych czasach. Podobnie jak daremne jest w dzisiejszych czasach oczekiwanie na jakieś monumentalne, popisowe, wstrząsające, magnetyczne kreacje a la Łomnicki w roli Kordiana, czy Konradowie Holoubka lub Gogolewskiego. Nie te czasy, nie ten styl, nie to pokolenie, nie ten diapazon epoki i nie te fluidy wiszące w powietrzu. Pewnie, tego i owego mi zabrakło w tym przedstawieniu, choćby śmielszego rozbudowania rodzajowego tła sztuki Büchnera, jej iście "szekspirowskiego", bogatego kolorytu pełnego akcentów rodzajowych, erotycznych, obscenicznych, groteskowych, makabrycznych (na scenie prawie nie ma bogato obecnego w tekście ludu i motłochu) czy obfitszego wykorzystania charakterystycznych dla tego dramatu odwołań, aluzji kulturowych, "linków" do rozmaitych zjawisk literackich, filozoficznych choćby do Woltera, Rousseau czy do Szekspira właśnie. I dialogów między nimi. Przecież jednak reżyserka i tak była skazana na liczne i radykalne, a przy tym redukujące cięcia obszernego dramatu (i redukcję liczby postaci), bez których inscenizacja musiałaby trwać co najmniej dwa razy dłużej. Do tego koncertu życzeń mógłbym dodać jeszcze coś, co mogłoby wyniknąć z przyrodniczego (obronił w Zurichu doktorat z dziedziny nazywanej dziś ichtiologią) wykształcenia Büchnera. Jego zajęcia i fascynacje jako przyrodnika, anatoma ludzi i ryb, operującego na ich martwych ciałach, mogłyby być (ale się nie stały) dobrą, choć może przy tym makabryczną ramą dla jego totalnego, bezgranicznego pesymizmu egzystencjalnego. Nie można jednak robić zarzutu reżyserce, że nie wcieliła w życie naszych asocjacji, a jedynie z tego co zrobiła.

W poszukiwaniu śladów "dobrej zmiany"?

A co ze współczesnością wymowy inscenizacji Wysockiej? Przecież jeden z mistrzów i autorytetów polskiej krytyki teatralnej Konstanty Puzyna uporczywie przypominał, że tylko współcześnie brzmiący teatr jest wartościowy i ma sens. Gdy 15 lat temu, w 2003 roku, Jan Englert obejmował dyrekcję Teatru Narodowego, wśród planów repertuarowych wymienił "Sprawę Dantona" Przybyszewskiej, do której miał przymierzyć się Tadeusz Bradecki. Potem jednak okazało się, że niedoszłemu realizatorowi tekst nie "rezonuje" ze współczesnością. Wtedy mogło to budzić wątpliwości, ale jeśli spojrzeć z perspektywy naszego czasu, mogą one zniknąć. Tamta epoka, w porównaniu z dzisiejszą, rzeczywiście nieporównywalnie słabiej rezonowała z klimatem dramatu rewolucyjnego, zresztą "Śmierć Dantona" również. Wygląda na to, że musieliśmy poczekać, by wyobrazić sobie przy pomocy nozdrzy zapach - przy zachowaniu wszystkich proporcji - rewolucyjny. Jan Kott pisząc o "Śmierci Dantona" zauważył: "Wielkie teksty, wielkie dramaty mają zawsze tę podwójną współczesność własnego czasu i czasu, w którym są na nowo odczytane albo odegrane". Uczony XX-wieczny, psychiatra Ernst Kretschmer, który stworzył psychiatryczną diagnozę Robespierre'a przypisał mu skłonność do "etycznie sublimowanego sadyzmu" i uznał "oburzenie moralne za najwygodniejszy i najłatwiejszy w użyciu kamuflaż agresji". Aż chce się zapytać (retorycznie?): skąd my to znamy? A banalność zła i popęd niszczenia starego świata, by uszczęśliwić lud światem nowym i dodaną do niego w pakiecie "prawdziwą wolnością"? Przed premierą, Oskar Hamerski odnosząc się do dramatu powiedział, że "Śmierć Dantona" to rzecz o "dobrej zmianie, którą zawsze jest rewolucja". Nie będę tego dalej ciągnął. Kto chce szukać naszego czasu w tym przedstawieniu, niech je zobaczy. Nie bądźmy bowiem dziećmi, przecież nie o Rewolucję Francuską i o śmierć Dantona chodzi w lutym 2018 w tej polskiej inscenizacji niemieckiego dramatu z 1834 roku, bo kogo ta zamierzchła historia "z dalekiego kraju" obchodzi poza historykami i amatorami? Heinrich Böll poprzedził "Utraconą cześć Katarzyny Blum" rodzajem przewrotnej parodii znanej klasycznej formuły autorskiej zapewniającej o przypadkowości podobieństw między treścią utworu artystycznego a postaciami i zdarzeniami autentycznymi. Napisał, że w jego powieści podobieństwa te "nie są ani zamierzone, ani przypadkowe, lecz nieuniknione". Tak też jest chyba i w tym przypadku.

Reasumując, po rozważeniu argumentów za i przeciw temu spektaklowi, jego bilans uważam za wyraźnie dodatni. Nawet jego braki i mankamenty nie zmieniają faktu, że spotkanie że "Śmiercią Dantona" Büchnera-Wysockiej w Narodowym może być dla widza ciekawą przygodą teatralną i możliwością spotkania z dramatycznymi problemami egzystencji w czasach przełomów, które do dziś nie straciły na aktualności i nie zasługują na lekceważące gesty.



Krzysztof Lubczyński
Dziennik Trybuna
16 lutego 2018
Spektakle
Śmierć Dantona
Portrety
Barbara Wysocka