Men\'s can\'t dance

Gdyby spektakl był taki, jak sesja go reklamująca, byłoby bardzo męsko i seksownie. Apetyczne ujęcia tancerzy zachęcały do tłumnego pojawienia się na najnowszym przedstawieniu gdańskiej Opery Bałtyckiej "Men\'s Dance".

Pomysł na stworzenie magicznego wieczora tanecznego z trzech odrębnych spektakli zapowiadał się bardzo interesująco. Prócz kuszącego tytułu i plakatów przyciągały także znakomite nazwiska choreografów: Misiuro, Komassa i Przybyłowicz. Jeszcze przed podniesieniem kurtyny widowisko obrastało w legendę. Jeśli jednak ktoś przybył na premierę pełen nadziei na wielkie przedstawienie, mógł srodze się zawieść.  

Pierwsza część miała być ognista jak przystało na tango. Sam tytuł „Tango life” niósł ze sobą nadzieję na porywającą wyprawę wprost do krainy namiętności. Ognista była jednak tylko czerwień przemycona na scenę. I jeszcze patrząc na kostiumy tancerek, które przyodziane były w koronkowe i satynowe koszulki nocne, można było się łudzić. Układ choreograficzny rozczarowywał jednak od początku do końca. Zmiksowany taniec współczesny z baletem, doprawiony tańcem klasycznym miał być środkiem przekazu historii o odrzuconym kochanku i wzgardzonych uczuciach. Pomimo ascetycznej scenografii, niewyrazistej muzyki oraz mało wyszukanych kostiumów, zatracono puentę. Zgubiono gdzieś cały ładunek emocjonalny jaki nieść ze sobą powinno gorące tango. 

Następnie na „Kilka krótkich sekwencji” zaprosił Jacek Przybyłowicz. Najkrótszy element układanki „Men\'s Dance” okazał się tym najbardziej energicznym i pomysłowym. Dość żywiołowy taniec artystów oprawiała muzyka klawesynowa. Barokowe rytmy w połączeniu z karykaturalnym wykonaniem tańca klasycznego wyśmiewały archaiczne maniery baletu klasycznego. Dodatkową atrakcją tej części był sugestywny film przygotowany przez Katarzynę Kozyrę. Przez kilka chwil widzowie mogą obserwować taniec wyfiokowanej damy w sukni z ogromnym stelażem, którą próbuje naśladować mężczyzna ubrany w bokserki i podkoszulkę. Jeśli którakolwiek część tego wieczora niosła ze sobą emocje i energię, to z całą pewnością było właśnie to najkrótsze przedstawienie. 

Energia znikła, kiedy rozpoczęła się ostatnia, najbardziej oczekiwana część wieczoru. „Tamashi” Wojciecha Misiuro. Inauguracyjne popisy Jacka Krawczyka wcielającego się w samuraja na moment pozwalały przenieść się w klimat średniowiecznej Japonii. Dodatkowego uroku dodawał wyświetlony z tyłu las bambusowy zmieniający się przez cały czas trwania pokazu. Raz panowała w nim piękna letnia pogoda, innym razem padał deszcz. Gdyby „Tamashi” było popisem jednego tancerza, prawdopodobnie mistycyzm układu by przetrwał. Szybko jednak z tego błogostanu wybudziły pojawiające się nowe postacie. Na scenie przewijały się trzy kobiety i kilku mężczyzn tworząc niespójny obraz pełen chaosu. I nawet jeśli niektóre elementy widz był w stanie przypisać do kultury japońskiej lub odnaleźć inny sens, trudno je było zespolić w jedno.  

Nie cieszyła oka także scenografia Katarzyny Zawistowskiej - skromna, utrzymana w zimnych barwach przełamanych jedynie kolorem czerwonym. Nie pozwalałą teleportować się ani na chwilę wprost do serca spektaklu. Zabawnym pomysłem okazało się ubranie kilku postawnych tancerzy Opery Bałtyckiej w kuse szatki inspirowane zapewne zawodnikami sumo. Rośli mężczyźni trzęsący nagimi pośladkami to coś dostatecznie mało wyrafinowanego, by nie spodziewać się tego zobaczyć na deskach Opery Bałtyckiej w tak prestiżowym spektaklu. Zaś muzyka Piotra Pawlaka, tak nieciekawa jak pozostałe elementy pokazu, została dołączona prawdopodobnie w ramach bonusowej kołysanki.  

Opera Bałtycka dysponuje grupą pracowitych tancerzy, którzy kilka miesięcy temu olśnili publiczność podczas premiery "Eurazji" Isadory Weiss. Trudno więc dopatrywać się w zespole baletowym winowajców tak nieudanego wieczoru. Trzy odmienne estetycznie spektakle przygotowane przez trzech tak wybitnych twórców jak Komassa, Przybyłowski i Misiuro, powinny zapewnić niezapomniany wieczór wszystkim przybyłym na premierę. Zabrakło jednak wyrazistych kreacji, porywających rytmów i pełnych namiętności opowieści.



Natalia Klimczak
Dziennik Teatralny Gdańsk
13 lutego 2009
Spektakle
Men's dance