Męska rzecz być daleko, a kobieca wiernie czekać?

Kobiety są słabe, mężczyźni silni. Kobiety mają uwodzić, mężczyźni być uwodzeni. Kobiety powinny ulegać, mężczyźni dominować. Kobiety mają być piękne, mężczyźni trochę ładniejsi od diabła. W "Tramwaju zwanym pożądaniem" według Tennesse Williamsa Kuba Kowalski pokazuje ludzi, którzy za wszelką cenę próbują sprostać tym wymaganiom.

Czy po wizycie w Teatrze im. Juliusza Osterwy w Lublinie nikt już więcej nie będzie nas zobowiązywał do bycia "prawdziwym mężczyzną" i "prawdziwą kobietą"? "Tramwaj zwany pożądaniem" w Teatrze im. Juliusza Osterwy w Lublinie. Trudno o happy end.

Tę opowieść znają prawie wszyscy, tak jak słynną historię ocenzurowanego gwałtu. Do Nowego Orleanu z kolekcją futer w ręce przyjeżdża Blanche Dubois - elegancka, piękna, lecz znerwicowana dama. Odwiedza siostrę Stellę, która urządziła się z mężem Stanleyem Kowalskim (choć przystojnym, to zdecydowanie nieeleganckim) i, na pierwszy rzut oka, jest im ze sobą dobrze. Rodzinna wizyta się przedłuża, Blanche nie ma się gdzie podziać, a Stanley nie zamierza udawać, że szwagierka nie gra mu na nerwach. A że nerwy ma akurat słabe, emocji w ich relacjach nie brakuje. W domu Kowalskich wybuchają awantury, wychodzą na jaw sekrety, demaskowane są kłamstwa. Blanche wcale nie jest dziewicą, jak czasem sugeruje, dobrze sytuowaną nauczycielką także. Tak jak Stanley i Stella nie są idealnym małżeństwem. Nadzieją na lepsze wydaje się delikatny Mitch, którego Blanche ma nadzieję oderwać od matczynej piersi i czym prędzej przytulić do swojej. W tej opowieści trudno jednak o happy end.

"Tramwaj zwany pożądaniem" (tytuł nawiązuje do tramwaju "Desire", który kursował w Nowym Orleanie do 1948 roku), tym razem zatrzymał się w Lublinie. Spektakl według sztuki Tennessee Williamsa w niezawodnym tłumaczeniu Jacka Poniedziałka reżyseruje Kuba Kowalski, który w Teatrze im. Juliusza Osterwy wystawił wcześniej "Diabła i tabliczkę czekolady". Choć w roli sąsiadki Stanleyów oglądamy mężczyznę, to przedstawienie Kowalskiego wciąż można nazwać klasycznym. Czas jest prawdopodobnie historyczny, wierny pierwowzorowi. Prawdopodobnie, bo w pierwszej scenie rozbrzmiewa "Jeszcze się tam żagiel bieli". "Męska rzecz być daleko, a kobieca wiernie czekać" - śpiewa w mocno nieaktualnej piosence Alicja Majewska.

Czy u Kowalskiego znajdziemy drugiego Marlona Brando, drugą Vivien Leigh z filmu-legendy Elii Kazana, czy drugą Jessikę Tandy, która po raz pierwszy wcieliła się w Blanche na Broadwayu? Jeśli tak, to nie w jednej osobie. Blanche i Stanleya gra po troje aktorów w różnym wieku - Justyna Janowska, Marta Ledwoń, Jolanta Rychłowska oraz Maciej Grubich, Daniel Dobosz i Krzysztof Olchawa.

Scena jest prawie pusta. W różnych miejscach wiszą tylko białe zasłony, symbolizując pozorny spokój i harmonię w domu Kowalskich, czystość na pokaz. Blanche mają na sobie czerwone sukienki, Stanleyowie białe, wciągnięte w spodnie podkoszulki i zaczesane włosy. Brak inscenizacyjnego rozmachu rekompensuje choreografia Katarzyny Sikory, która przemocową rzeczywistość kontrastuje lekkim, swingowym krokiem. Poprzez taniec, symbolicznie, zostaje m.in. pokazany gwałt na Blanche, tańcem twórcy akcentują homoseksualne skłonności Stanleya.

Obcięta na jeżyka, energiczna Justyna Janowska sprawdza się w roli Blanche-kokietki. Owinięcie sobie kogoś wokół palca zajmuje jej kilka sekund. Marta Ledwoń ma świetny głos, więc pasuje do śpiewającej Blanche, a najstarsza z nich, Jolanta Rychłowska, jest tą najbardziej sfrustrowaną. Jej finałowe "zawsze polegałam na uprzejmości nieznajomych" to rozpaczliwa próba zachowania godności, gdy już dawno ją z niej odarto. Ekipa Stanleyów, oprócz, ma się rozumieć, wyglądania, potrafi kolejno: uwieść (Olchawa), wybuchnąć (Dobosz) i zaintrygować (Grubich, który po doskonałej roli Wierszynina w "Trzech siostrach" Jędrzeja Piaskowskiego, udowadnia, że nie potrzeba mu wiele czasu na scenie, by ją dla siebie skraść).

Zetknięcie ze sobą rożnych Stanleyów i różnych Blanche ma zapewne pogłębić dyskusję wokół tego, co "męskie" i "kobiece". Ale zróżnicowanie postaci jest zbyt subtelne, żeby widzowie mogli się nim przejąć. Twórcy wykazują dużo wyrozumiałości dla bohaterów, chcą pokazać ich wieloznacznymi. Mam jednak wrażenie, że zyskaliby, czyniąc ich świat bardziej brutalnym, a ich samych bardziej bezwzględnymi lub pokrzywdzonymi.

Oglądając lubelski "Tramwaj..." przypomniałem sobie inscenizację Bogusława Lindy. O ile w Teatrze Ateneum zżymałem się na karykaturalną (choć generalnie uwielbianą przeze mnie) Julię Kijowską w roli Blanche, w Osterwie zatęskniłem za tamtą wyrazistością. To właśnie jej przedstawieniu Kowalskiego brakuje.

Teatr Osterwy pod dyrekcją Doroty Ignatjew pnie się w górę. I ciągle stawia na eklektyzm. Coś dla widzów szukających nowego, coś dla tych, którzy wolą "jak dawniej". Przedstawienie Kowalskiego wydaje się uśmiechać do jednych i drugich. To teatr środka, porządnie zagrany i wyreżyserowany. Może trochę za długi, zbyt wygładzony, z ciekawą, choć nie dość rozwiniętą koncepcją zmultiplikowania bohaterów i zbyt zachowawczą dyskusją o kulturowych schematach. Nie wiem, czy wsiadłbym do tego "Tramwaju..." ponownie. Ale tej jednorazowej podróży nie żałuję.



Dawid Dudko
Onet.Kultura
30 listopada 2019
Portrety
Kuba Kowalski