Metamorfozy Jana Klaty albo czteropak krakowski w Gdańskim Teatrze Szekspirowskim

Wizyta Starego Teatru z Krakowa, mimo bardzo nierównego poziomu spektakli, była jednym z najciekawszych wydarzeń w historii budynku przy ul. Wojciecha Bogusławskiego 1.

Po Teatrze Narodowym, Teatrze STU i Teatrze Soho w ramach ścieżki programowej Teatry polskie przyszedł czas na Narodowy Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej z Krakowa. Zobaczyliśmy cztery spektakle trojga reżyserów, podane w różnej poetyce i pochodzące z różnego okresu. Jako że o niektórych napisano już tak wiele, że właściwie prawie wyczerpano temat, tym razem mniej analitycznie, a bardziej wrażeniowo i obyczajowo.

Na początek najgłośniejszy w ostatnich latach spektakl nie tylko Starego, czyli "Do Damaszku" - przepisany przez Sebastiana "Sebę" Majewskiego trochę zapomniany, oniryczny dramat szwedzkiego mizantropa. Spektakl o piętrowej symbolice: "Do Damaszku" otwierający sezon Swinarskiego w Starym to niezrealizowany projekt Konrada Swinarskiego, który zginął w katastrofie lotniczej w okolicach Damaszku, to spektakl-deklaracja nowego dyrektora, który w podróży z Wrocławia do Krakowa nie zatrzymał się w Częstochowie i wcale nie zamierzał się nawrócić i ocalić Krakusów. Przybył, by zgwałcić tradycję, otworzyć okno w zatęchłym pokoiku przekonanych o jedynie słusznej wersji prawdy czasu i prawdy ekranu. Prowokacja intelektualna spotkała się z nieoczekiwaną, ale zaplanowaną, manifestacją społeczno-polityczną, z akcentem na drugi człon związku wyrazowego. Jak się okazało na spotkaniu, nietypowa jak na polską, mieszczańsko-grzeczną widownię reakcja publiczności straumatyzowała artystów, którzy mimo sporego oddalenia czasowego nie potrafią jeszcze kontrolować emocji.

Spektakl jest popisem Marcina Czarnika, który utrwala pozycję aktorskiego lidera polskiego teatru artystycznego. Słowo | ruch | śpiew | intonacja | artykulacja - każde z osobna i razem wzięte - jasne, lekkie, niepowtarzalne. Nie można inaczej frazować, tylko takie tony należy przywoływać, właśnie te ruchy są optymalne. Wrażenie identyfikacji skąpane w deja vu odbić i przypomnień - czegóż tu nie ma? Obowiązkowe okulary, by zacnie wyglądać, dominują, ale nawiązań, w tym nie tylko muzycznych, jest wiele. Można je odbierać na poziomie ilustracyjnym, komentującym lub dramaturgicznym (np. "brudna muzyka"), można także pohasać, raczej w pojedynkę, a co najwyżej w kameralnym towarzystwie laureatów ponowoczesnego teleturnieju "Jaka to melodia", po rejonach dżarmuszowej semantyki. Rzecz o idolu, mamy więc przywołania Cobaina, Bowiego czy Popa, którzy, choć byli idolami w świadomości odbiorców, kontestowali, po prostu gwałcili gwiazdorski paradygmat.

Brakuje tylko szytej na miarę kurtki z wężowej skóry, która wyrażałaby osobowość bohatera opowieści, czyli Jana Klaty. Czarnik jest ciaronośnym medium diabelsko inteligentnego i niemniej bezczelnego artysty. Nie wiem, w jakim momencie pobytu tego wcielenia na ziemi jest reżyser najlepszego swego spektaklu, czyli "Utworu o matce i ojczyźnie", ale mam nadzieję, że przejściowym. Niezwykle "modny panek", jak powiedziała znajoma - elementy garderoby dobrane ze smakiem, wszystko coś mówi - modne botki, fryz - wiadomo - baza, no i koszulka - tym razem była ze "Swansami". I niech ktoś mi powie, że szmaty nie są ważne w polskim teatrze! Ileż to nasłuchałem się o czapce Warlikowskiego czy o dresach Strzępki (podstawowe pytanie: czy była w dresach?) a nawet epickich butach Gruszczyńskiego* - zdecydowanie więcej niż o spektaklu, bo o tym większość tylko czy się podobał, czy nie. Aha - no i czy była energia, ale to raczej u hipsterów. Ale oprócz dopracowanych strojów, a bardziej adekwatnie byłoby: kostiumów, Klata stał się w ostatnich latach bardziej zapalczywy, niecierpliwy czy wręcz agresywny (np. na spotkaniu po "Tytusie") Co może być tego przyczyną? Narastająca frustracja wynikająca z nikłych efektów działania? Spektakle teatru artystycznego ogląda w Polsce garstka widzów lokalnie i festiwalowicze. To przyjemność estetyczna, która nie ma jednak żadnego przełożenia społecznego. To musi frustrować. Zaskakuje mnie niezmiennie reakcja wielkich artystów na komplementy i krytykę. Wydawało mi się, że na pewnym poziomie obrażanie się na to, że komuś się "nie podobało", nie może mieć miejsca. A jednak ma, nawet najwięksi nie wytrzymują nerwowo, gdy ktoś spokojnie powie, że spektakl nic nie wniósł i takie tam podobne niekomplementy:

U Klaty często brakuje mi dobrej nudy, najpopularniejszego wcielenia dotyku metafizycznego, nie ma czasu na dystans, jest nieustający montaż atrakcji, metronom percepcji zap*** coraz szybciej. Spektakle Jana Klaty to często rollecoaster wrażeń, jednak, jak rzekła Gertruda z bochumskiego "Hamleta": Nic nie rozumiem, ale mi się podoba. No może co nieco rozumiem, ale w teatrze potrzebuję czasu. Zbyt wiele znaczą dla mnie znaki, by mijać je jak tyczki slalomu specjalnego, pewnie za wolny jestem na polski teatr artystyczny. Rozmowy z artystami na temat komunikatywności są kończone szybko, nasi czołowi reżyserzy i dramaturdzy wolą się "wylewać" bez opamiętania i ograniczeń, nie interesuje ich rozmowa z widzem, tylko chęć powiedzenia wszystkiego, na co ma się ochotę. Dlatego listę ciągle otwierają Warlikowski i Lupa.

"Zdyscyplinowanym" w swym pięknym szaleństwie spektaklem jest "Oresteja" z początku 2007 roku. Klata zebrał niezwykle mocną ekipę stałych współpracowników: za choreografię odpowiadał Maćko Prusak (świetna zbiorowa choreografia Obywateli, ale nie tylko), Mirek Kaczmarek zaprojektował kostiumy a Justyna Łagowska odpowiada za scenografię i światło (tak opanować dym to absolutne mistrzostwo - mówię to jako częsty uczestnik kryteriów ulicznych z ZOMOwcami). Teatralny kosmos kręci się na różnych planetach, zdecydowanie najwięcej działo się na zapleczu, skąd co rusza ktoś wychodził z zakrwawioną siekierą. Niezapomniane sceny: Kassandra melorecytująca w swym widzeniu jak Agata Zubel (pokłony dla Małgorzaty Gałkowskiej), pyszny i podobny do oryginału Apollo-"Ciacho"-Robbie Wiliams (Błażej Peszek), Anna Dymna w dymie zapalająca papierosa po morderstwie, uśmiech Orestesa (Piotr Głowacki). U Ajschylosa, dość topornego na tle Sofoklesa i Eurypidesa, oprócz fatum zbyt wiele nie ma, więc ryzykowne pomysły inscenizacyjne nie tylko nie spłyciły "głębinowości", ale podniosły dramat napiętnowanej rodziny do poziomu uniwersalnego, odświeżyły, dały nowe życie i pretekst do rozmyślań. Wielka przyjemność estetyczna, potwierdzenie niezwykłej wyobraźni oraz talentu inscenizacyjnego.

I na tym byłoby najlepiej skończyć opowieść o czteropaku krakowskim, by pozostać w dobrym nastroju i niezłych relacjach. Niestety - były jeszcze dwie prezentacje. Michała Majnicza było najwięcej w zestawie kwietniowo-majowym (3 ujawnienia), ale najgorzej wypadł w najważniejszej i najtrudniejszej próbie, czyli w solówce. Jego "Jasieński" rozczarowuje na wszystkich poziomach, szczególnie, gdy śledzi się rozwój gatunku i oglądało np. propozycje w ramach Tygodnia Flamandzkiego (Rizzi!). Przyznam, że mam pewien problem z Majniczem - po kilku spektaklach Demirskich i Klaty, szczególnie "Courtney Love" i "Tytusie Andronikusie", gdy go widzę, bez względu na to, w czym występuje, zaczynam się śmiać - tak głęboko zapadły mi w pamięć jego poprzednie kreacje. Śmiałem się też na "Bitwie warszawskiej", ale do końca nie wiedziałem, czy było śmiesznie. Tak czy inaczej z "Jasieńskiego" niewiele dowiadujemy się o niezwykle barwnej postaci, jaką był bez wątpienia autor "Buta w butonierce". Bez reżyserii, z niewielką ilością pomysłów i środków wyrazu, prezentowane bez ognia albo katatonii, generalnie bez niczego. Dwa numery drugiej "Siekiery" to za mało, by zapamiętać ten bardzo nieudany występ.

Czteropak miał budowę antyhiczkokowską. Owszem, zaczęło się od uderzenia ("Do Damaszku") i szło w górę ("Oresteja"), ale zakończyło beznadziejnie. To już drugie rozczarowanie na scenie Teatru Szekspirowskiego reżyserią niezwykle zasłużonej i mającej ogromny szacunek wśród teatralników Anny Augustynowicz (pierwsze to "Męczennicy"). Oszczędny teatr Augustynowicz przybrał tym razem formę nudnego słuchowiska, a końcowy monolog wystrzelony z prędkością i dokładnością artykulacyjną kałasznikowa przez młodego Bartosza Bielenię skrócił męki rozczarowanej publiczności. Marlowe to nie Szekspir, oddanie spektaklu słowu było błędem pierworodnym całego przedsięwzięcia. Szkoda.

W sezonie 2014/2015 Narodowy Stary Teatr z Krakowa ma w repertuarze 46 tytułów. Obejrzeliśmy cztery, w tym trzy z okresu dyrektorowania Klaty. Nie był to zestaw ani do końca reprezentatywny, ani w całości wartościowy. Wiem, że ostateczny wybór był zależny od wielu czynników, ale chyba warto odejść od pakietowania - dwa duże, dwa małe - dwa "wow", dwa "niewow". Stracili na tym wszyscy - Stary, Szekspirowski i widzowie. Ale i tak, biorąc pod uwagę napięcie i emocje towarzyszące, w tym jatkę na spotkaniu podamaszkowym, zdecydowanie warto było wziąć udział w tym wydarzeniu.

*fajną, lotniczą skórę ma Adam Nalepa, ale trochę za wcześnie, by awansować do dyskutowanej elity.



Piotr Wyszomirski
Gazeta Świętojańska
6 maja 2015