Metamorfozy łosia

Drugą premierą tego sezonu w Teatrze im. Adama Mickiewicza w Częstochowie było "Polowanie na łosia" Michała Walczaka w reżyserii Marka Warnitzkiego (5 listopada). Autora młodego pokolenia częstochowscy widzowie poznali już wcześniej w Piaskownicy oraz Pierwszym razie.

Dwoje młodych ludzi - psycholożka Eliza (Sylwia Oksiuta) oraz dowcipny, a chwilami denerwująco dowcipkujący weterynarz Konrad (gościnnie Daniel Misiewicz), postanawia zawrzeć związek małżeński, poprzedzony tradycyjnymi zaręczynami. Oczywiście, jak to w komedii, a może raczej w farsie, wszystko idzie nie tak. Gdy młodzi oczekują na rodziców Elizy (Iwona Chołuj, Antoni Rot), do drzwi zapuka dawny narzeczony i pierwszy terapeuta dziewczyny, Jarosław Past (jedyne nazwisko w sztuce, w dodatku znaczące - "miniony przeszły"; gościnnie Adam Łoniewski), by wyznać jej dozgonną miłość... Sztuka zawiera wiele dowcipnych spostrzeżeń na temat współczesności - brak wzorca silnego mężczyzny, realizowanie snobizmu rodziców, przekleństwa zastępujące język. Czarna komedia korzysta przy tym z rozmaitych stylów, konwencji i rozwiązań gatunkowych. Nie chcę narzekać zgodnie z międzywojennym wzorcem, ale sztuka traci tempo wraz z rozwojem akcji. Być może, taki właśnie był zamysł autora. Początkowo młodzi są zabawni, potrafią zachować dystans wobec szablonowego języka, grają zużytymi kliszami. Kontrast stanowią rodzice Elizy zastygli już w swoich zachowaniach i przyzwyczajeni do swoich dziwactw. Najbardziej niepokoi jednak finał przedstawienia, polowanie z trzykrotnym głośnym wystrzałem, gdy tytułowy łoś zostaje zastąpiony pingwinem (taki kostium znaleziono w zbiorach generała). Rytualna śmierć, jakoś nawiązująca do kozła ofiarnego, a przy tym zachowująca pozory przypadku i nieszczęścia nie zapewnia postaciom wyzwolenia, ale przemienia je w pingwiny. To zmusza do postawienia absurdalnego pytania, czy lepiej być łosiem czy pingwinem? Pierwszy oznacza łatwowierność, głupotę i brak doświadczenia, drugi jakieś zuniformizowanie. W kostiumach pingwinów postacie godzą się na banał życia, mówią do siebie za pomocą gotowych fraz, a zamiast emocjonalnego wrzenia z początku sztuki pojawia się rezygnacja. Taki obraz budzi przerażenie. Bohaterowie znaleźli się w pułapce - każdy ma coś na sumieniu i potrzebuje drugich jako zakładników. To na pewno ich zespala, ale nie buduje wspólnoty. Zachowaniom młodych patronuje . przywoływane nazwisko Mircea Eliade. Tym samym spektakl przekształca się w poszukiwanie współczesnego rytuału, tradycji wyznaczającej o wspólnotę i określającej tożsamość postaci. To w pewnym sensie powtórzone "Tango" Mrożka - zapowiedź ślubu, potem kolejne próby zabójstwa - najpierw w afekcie, potem pojedynek o kobietę. A to wszystko przyprawione intelektualnym dyskursem Elizy, która chwilami traktuje narzeczonego, jak swojego pacjenta.

Na uznanie zasługuje scenografia (Stanisława Kulczyka) i muzyka (Marcin Lamch), która buduje nastrój sztuki.

Wydaje się, że podtytuł utworu "komedia romantyczna" nie powinien być ograniczony tylko do sfery uczuć postaci. To dyskusja bardziej globalna - narzeczony Elizy ma na imię Konrad, ojciec realizuje model polskiego żołnierza, matka jest artystką, a Jarosława Past wprowadza przeszłość... Więc być może zabójstwo terapeuty powinno zmusić do postawienia sobie dość politycznego dziś pytania - czy bez Pasta można w ogóle żyć? i jakie to będzie życie?



Joanna Warońska
Śląsk
18 stycznia 2012