Mężczyźni w kobiecych rolach

Czy tylko kinematografia amerykańska może mieć swoją „Tootsie" i Dustina Hoffmanna? Gdyby tak dokonać przeglądu bardziej znanych lub nawet i tych mniej, to okaże się, że filmowych ról kobiecych kreowanych przez mężczyzn jest naprawdę sporo. I tych romantycznych, i dramatycznych oraz czysto komediowych, prowokujących do beztroskiej zabawy. A i niemało powstało sztuk teatralnych czy operetek lub też oper z podobną zamianą ról.

Nie tylko w życiu, ale i w teatrze takie odwrócenie zawsze budzi emocje i przybiera wymiar wyjątkowy. Staje się bardziej metafizyczne, posiadające mnóstwo kodów do odczytania, balansujące na linii groteski. Bywa prowokujące i wzruszające zarazem. Ale zawsze wywołujące sporo przemyśleń, refleksji oraz sprzyjające przyjrzeniu się z bliska własnym przekonaniom. Są i parodie, w których chodzi głównie o wywołanie uśmiechu poprzez nadmierne eksponowanie czysto kobiecych gestów i zachowań. Zresztą, środków aktorskich jest tak wiele, że trudno wymienić wszystkie. Co więcej, wszystkie te męskie kreacje w kobiecych rolach nie są na ogół jednoznaczne w odczytywaniu. I to jest w nich najbardziej fascynujące. A związana z nimi tajemniczość potrafi zaprowadzić widza w najdalsze zakątki labiryntu jego własnej podświadomości.

Nie tak dawno, bo w ubiegłym sezonie teatralnym Teatru Polskiego w Bydgoszczy w spektaklu „Maria Antonina. Ślad Królowej. Faktomontaż w 11 obrazach", autorstwa Sebastiana Majewskiego i w reżyserii Wojciecha Farugi, Jerzy Pożarowski założył dostojne szaty cesarzowej Austrii - Marii Teresy. Gdyby tylko założył! Aktor misternie oddaje emocje cesarzowej, w taki sposób, że zaciera się granica pomiędzy „byciem mężczyzny w stroju kobiecym" a wygrywaniem jej dostojności i autorytetu. Jerzy Pożarowski osiaga mistrzostwo podczas rozmowy-transakcji prowadzonej z Ludwikiem XV (w tej roli Marian Jaskulski) na temat warunków ślubu ich dzieci. Nie tylko „gra" kobietę, ale starcie i ugodę dwóch racji stanu, w imię interesów polityczno-ekonomicznych. Aktor z godnością cesarskiej matrony, delikatnie układa fałdy rokokowej sukni rozpostartej na stelażu. Panuje nad gestami, tonacją głosu. Parodia? Czy też eksponowanie w groteskowym świetle zachowań cesarzowej? A może dystans wobec granej postaci przejawiający się w nieustannym poskramianiu emocji na rzecz oddania pozycji granej „figury" na polu szachowym? Ale i budzące uśmiech, bo spojrzenia aktora, długie i powłóczyste, a także wyrażana pozorna obojętność sprawiają, że ten aktorski kamuflaż pozostaje na długo w pamięci.

Nie inaczej jest i w bliskim, po sąsiedzku Teatrze im. Willama Horzycy. Od kilku lat nie schodzi z afisza bardzo kameralne przedstawienie zrealizowane w ramach Sceny Inicjatyw Aktorskich „Pięć róż dla Jennifer" w reżyserii Marii Spiss, autorstwa Annibale Ruccello, z udziałem Pawła Tchórzelskiego w tytułowej roli i Jarosławem Felczykowskim jako Anny. To rzecz, dla której warto przyjechać do Torunia.

Jennifer to transwestyta, pracujący ciężko jako dziwka w porcie. Ale kiedy wraca do siebie, przechodzi głęboką metamorfozę i staje się zadbaną, przesadnie elegancką w stroju i zachowaniu kobietą. Jennifer wiedzie monolog w oczekiwaniu na telefon od tajemniczego Franka z Genui, z którym spędziła kiedyś jedną noc. Potem rozmawia z odwiedzającą ją Anną, też transwestytą. Jennifer zwierza się jej z przeżywanych i doświadczanych typowo kobiecych dolegliwości zdrowotnych oraz dotykających ją fizycznie problemów psychicznych i ginekologicznych. Paweł Tchórzelski nie dość, że gra typowego tranwestytę, to jeszcze w wyrażaniu emocji, w gestykulacji staje się hiper-kobiecy. Bardzo to zawikłana psychologicznie postać, którą zagrał z niespotykaną maestrią. Rola Jennifer w wykonaniu aktora to nie groteska, nie pastisz, czy nieudolna imitacja kobiecości. To zagrana „od serca i z duszy" postać. Postać, która zachwyca od pierwszej chwili, w której pojawia się na scenie. A w każdej chwili na scenie widzimy prawdziwe misterium oddające zawodową wielkość aktora.

Partnerujący Pawłowi Tchórzelskiemu Jarosław Felczykowski w roli Anny, budzi uśmiech na twarzy swoimi warunkami fizycznymi. Jednak, kiedy i Anna odsłania swoje tajemnice, pragnienia i marzenia, szybko i wiarygodnie przeistacza się w kobietę, pragnącą spędzić życie u boku ukochanej bliskiej osoby. Tak zagranych kobiecych postaci nie zobaczy się w każdym teatrze!

Ale co w operze? W balecie? Też bardzo ciekawie i zabawnie! Wystarczy przypomnieć jedną z ostatnich premier w bydgoskiej Operze Nova. A jest nią operowa komedia liryczna „Falstaff" Giuseppe Verdiego w reżyserii Macieja Prusa i pod batutą Piotra Wajraka, sprawującego kierownictwo muzyczne. Jest w tej inscenizacji przezabawna scena, podczas której bydgoski tenor, Szymon Rona grający sługę Falstaffa, Bardolfa, przywdziewa szaty panny młodej i prowadzony jest w tanecznym kroku przez scenę. Spowity welonem z wiankiem na głowie, śpiewak wykorzystał nie tylko swoje warunki, ale i talent komika, wywołując śmiech na widowni.

Niepowtarzalna była parodia tancerzy Baletu Opery Nova, którzy podczas jednego z Koncertów Sylwestrowych trawestowali słynne na świecie baleriny. Wyrzeźbione męskie torsy odziane w kobiece stroje, sprawiły, że widownia wstrzymała oddech, by po chwili wyrazić swój aplauz gromkimi brawami. Piotr Kobierzyński, Cezary Pyszka wprost zauroczyli publiczność swoją transformacją. Ale, zaraz, zaraz! Wszak na zdjęciu jest czterech tancerzy. Czy ktoś potrafi spod scenicznego makijażu i kostiumów wydobyć imiona dwóch pozostałych? Czy też charakteryzacja jest tak doskonała, że uniemożliwia ich odkrycie?

A może chciałby się ktoś dołączyć do wspólnej zabawy i podać swoich faworytów występujących w kobiecych rolach na deskach teatru, opery i w balecie?



Ilona Słojewska
Dziennik Teatralny
8 marca 2019