Miasto jak droga bez końca

Pamiętacie "Prostą historię" Lyncha? Gdzie wszystko dzieje się w piekielnie wolnym tempie, a że dzieje się niewiele, mamy czas na smakowanie dialogów, podziwianie widoków i refleksję. W podobnym tempie toczy się historia małego miasteczka w "Naszym mieście", najnowszej premierze Teatru w Gnieźnie.

Podstawowa i istotna różnica między filmem Lyncha i przedstawieniem w Gnieźnie polega na tym, że tu nie podziwiamy widoków wzdłuż drogi, tylko przysłuchujemy się odgłosom ułożonego życia - potraktowanym z podziwu godną dosłownością. Skrzypi furtka, leje się kawa, doktor Gibbs przewraca stronę gazety, redaktor Webbs pisze na maszynie, gdaczą kury, pada deszcz, chłopiec gra w piłkę, skrzypi furtka, leje się kawa Cały czas słuchamy tej muzyki codziennego życia, wyznaczającej jego rytm - powolny, monotonny, wręcz nudny. To świetny zabieg, który pozwala widzowi z marszu wejść w atmosferę małego miasteczka, gdzieś w Ameryce, gdzieś w świecie, gdzieś w Wielkopolsce. Kruszczyński uwielbia opowiadać historie w tempie, powiedziałabym, jednostajnie opóźnionym, doskonale się w tym odnajduje.

W małym mieście życie toczy się ściśle ustalonym rytmem, czas nigdy nie przyspiesza, marzenia i tęsknoty mają inny smak. Z takich miast uciekamy gdzieś w świat, jak najdalej od rytuałów codzienności, jak najdalej od swoich lęków, obaw. W poszukiwaniu szczęścia. Później często wracamy do nich, gdy próbujemy odpowiedzieć sobie na pytanie, jak zaczęła się nasza historia, co nas stworzyło? Czy rzeczywiście szczęście było gdzie indziej? A może wyjeżdżając coś straciliśmy bezpowrotnie? A może miasto coś straciło?

Małych miasteczek nie trzeba się bać, życie w nich bywa tak samo piękne, jak tam, gdzie nas nie ma. Wydarzają się takie same dramaty, nieszczęścia, chwile radości. Trzeba tylko mieć pewność, że chce się żyć właśnie tam, w małym mieście. I kochać je bez reszty. Tak, jak mieszkańcy Gniezna, którzy wzięli udział w spektaklu. To ich historii słuchamy z offu, gdy siedzimy już na widowni, a spektakl jeszcze się nie zaczął. Mówią o tym, dlaczego kochają swoje miasto, dlaczego nigdy z niego nie wyjechali.

Sztuka Thorntona Wildera "Nasze miasto" (tym razem w przekładzie Jacka Poniedziałka) opowiada o małym amerykańskim miasteczku Grovers Corners, "o mieście <prowincjonalnym>, porzuconym, z którego ucieka się do wielkiego świata i lepszego życia, a do którego powracają umarli, by przejrzeć się w przeszłości i zapytać, współczesnych" co zrobiliście dla <naszego miasta>, jaką cząstkę siebie pozostawiliście w nim dla potomnych". Dla reżysera spektaklu, Piotra Kruszczyńskiego, ta opowieść staje się pretekstem do snucia osobistej historii o małym mieście, "pierwszej stolicy Polski", w którym pozostawił część swojego życia. O Gnieźnie dziadków, rodziców, swoim własnym, tych, którzy tu mieszkają i tych, którzy stąd wyjechali. Nieważne zresztą, Gniezno czy Boston - każdy ma jakieś "swoje miasto", które pozostaje w nim do końca życia.

W alter ego reżysera wciela się Szymon Mysłakowski (gościnnie) i jest w tym znakomity. To bardzo zdolny aktor, którego szybko się zapamiętuje. Zwróciłam na niego uwagę, jeszcze zanim trafił do Teatru Nowego w Poznaniu, kilka lat temu zagrał świetnie Syfona w kaliskim przedstawieniu "Ferdydurke, czyli czas nieuniknionego mordu". Ze swoimi rolami dobrze poradzili sobie też pozostali aktorzy, bo zespół teatru w Gnieźnie przeszedł wielką metamorfozę. Aktorzy dostali wreszcie szansę pracowania pod okiem różnych reżyserów, konfrontowania się z różnymi wyzwaniami i wizjami artystycznymi, w efekcie widać, jak rozwinęli skrzydła. Minęły czasy, gdy wyjeżdżałam z Gniezna z poczuciem ogromnego dyskomfortu, spowodowanego słabym, naskórkowym aktorstwem. Wielkie brawa należą się najmłodszym aktorom, występującym w "Naszym mieście": Michalinie Rodak (Rebeka Gibbs), Martynie Rozwadowskiej (Emily Webbs) i Pawłowi Dobkowi (George Gibbs).

W robienie teatru coraz częściej wciąga się tzw. ludzi z miasta. To szczególnie ważne w mniejszych ośrodkach, takich jak Gniezno. W "Naszym mieście" pojawiają się (w rolach mieszkańców) słuchacze Gnieźnieńskiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku i mieszkańcy Gniezna. Bardzo przejęci, uczestniczą w próbie chóru, tańczą, prowadzą się za ręce w scenie ślubu. Wprowadzają element rzeczywistości pozateatralnej do teatru i w ten sposób wiążą swoje życie ze sceną. Teatr w "ich mieście" staje się coraz bardziej "ich teatrem", będą się z nim identyfikować i coraz bardziej kochać. Tak, jak kochają swoje miasto. Zaproszenie Gnieźnian do udziału w przedstawieniu jest jednocześnie prostym i czytelnym gestem - robimy teatr dla was, nie dla siebie, chcemy byście stali się jego częścią.

Na koniec słów kilka o jednym z ważniejszych bohaterów "Naszego miasta". Myślę o Spirituals & Gospel Quartet, który występuje w roli chóru oraz onomatopeicznego komentatora zdarzeń. To dzięki kwartetowi słyszymy skrzypienie nieistniejącej furtki, pisanie na nieistniejącej maszynie, czytanie nieistniejącej gazety, przejazd nieistniejącego pociągu, czy wlewanie nieistniejącej kawy. Nie wiem, czy był to pomysł reżysera czy autora muzyki (Bartosz Chajdecki) - w każdym razie zbudował szkielet i atmosferę spektaklu.

Nie przekonuje mnie do końca zabieg, polegający na zamianie miejsc aktorów i widzów, dzięki czemu ci ostatni trafiają na scenę, obserwując zakończenie historii z innej perspektywy. Na widowni domykają się losy mieszkańców miasta - z perspektywy wieczności pytań jest znacznie więcej niż było ich za życia. Umarli wiedzą więcej, tylko żywi ich nie słyszą. No, może czasem, we śnie.



Iwona Torbicka
www.kulturaupodstaw.pl
16 października 2015
Spektakle
Nasze miasto