Miasto w sam raz
Rzecz rozpoczyna się sielsko, aksamitnie, od ciepłej piosenki o mieście nie za dużym, nie za małym, niedaleko od morza, gdzie ludzie są szczęśliwi. Zapewne jednego dnia więcej, innego mniej, ale to w końcu nihil novi sub sole, ważne że są. Scenariusz Michała Tramera to nostalgiczna, erudycyjna opowieść o Słupsku sprzed wojny, mieście, którego już nie ma, pochłoniętym przez Armagedon frontowego walca w 1945 roku, mieście należałoby rzec - znikniętym.Tekst spaja fakty i fikcje, czyniąc to w dynamicznej, dygresyjnej narracji, w wyważonej proporcji między śmiechem i zadumą, dając widzowi szansę na smakowanie obrazu Stolp we wnętrzu, jakże ciekawym i niespodzianym zresztą.
Udane jest zawiązanie dramaturgicznej intrygi, której leitmotivem jest zagadkowa kartka pocztowa, przysłana ze stolicy Francji bez adresata, pełna miłosnych wyznań i wspomnień o Małym Paryżu, czyli grodzie nad Słupią właśnie. Przecież to też miasto nad rzeką, też na „S", pełne artystów, modernistyczne, z promienistymi ulicami, zakochanymi i roześmianymi ludźmi, cóż z tego, że mniejsze, przecież w treści, nie w formie tu rzecz.
Ten niewielki kawałek papieru z wizerunkiem Notre-Dame staje się pretekstem do wędrówki przez Słupsk w serii błyskotliwych epizodów, prezentacji historii znanych, mniej znanych i nieznanych, gdzie narratorką i lokalną cicerone jest Trudi, urocza listonoszka z wielkim sercem na dłoni, optymistka i emancypantka, empatycznie i entuzjastycznie zagrana przez niezawodną Katarzynę Pałkę, emocjonalnie równoważona przez postać wachmistrza, o podejściu stoicko-fatalistycznym, realistycznego optymistę lub pesymistę – jak kto woli, z wyczuciem dystansu kreowanym przez Igora Chmielnika.
Dyskurs między nimi staje się w sporej mierze narracyjną osią spektaklu, dychotomią wiary i niewiary w jednostkę i społeczeństwo, choć bez przesadnego popadania w tony filozoficzne, bo przecież mamy tu do czynienia, przez przeważającą część spektaklu przynajmniej, z komedią, jakże jednak nastrojową.
Chodzimy zatem ulicami, których już w takiej formie nie ma, spotykając na nich znanych, jak choćby prezydenta Paula von Hindenburga (pruski do szpiku kości Krzysztof Kluzik), zdążającego na ślub swojego wnuka w pobliskim Wytownie, bez taryfy ulgowej manipulowanego przez nadburmistrza (iście mefistofeliczna rola Igora Chmielnika) i jego zastępcę (uroczo niepewny swego, rozedrgany Kuba Mielewczyk). Zagłębiamy się w słupską noc, wchodząc do spelunek, gdzie można się natknąć na zadziwiające klasą występy szansonistek „prosto z Paryża" (znakomicie stylizowana na słynną Lolę z „Błękitnego Anioła", rozsadzająca mocą swego głosu scenę Anna Grochowska) lub do wykwintnych, artystowskich kawiarni, gdzie zobaczymy awangardowych malarzy zawzięcie spierających się o paletę barw w wyrazistym portrecie (przekomiczni w zacietrzewieniu Kuba Mielewczyk i Igor Chmielnik, czyli Max Pechstein i Otto Priebe). We wspomnianej Café Reinhardt magnetyzuje nas doskonałością interpretacji w języku Goethego Claudia Kucharski, przenosząc publiczność do niemieckiego kabaretu ze złotych, przedfaszystowskich lat, bo przecież tropy do słynnego musicalu są tu znaczące, choćby w postępującym zalewie postaci ze swastykami na ramionach.
W Słupsku były podówczas przynajmniej cztery, zaciekle zresztą ze sobą rywalizujące browary, czego refleksem jest scena piwnej bitki o nic, czyli o honor kufla, a także, niczym z ekspresjonizmu niemieckiego wyjęta, etiuda z browarnego warsztatu alchemicznego, z kapitalną Anną Grochowską w roli piwowarki – emancypantki, intrygująco, ze swingującą nutą, wykonującą odę do piwa, a ściślej, ze wsparciem Katarzyny Pałki, wyśpiewującą nań przepis. Ten duet to, poza wszystkim, świetna antycypacja świadomego feminizmu.
Wreszcie najbardziej brawurowe w całym spektaklu zawiązanie drugiego aktu z włoskim desantem (fantastycznie bawiący się konwencją Kuba Mielewczyk i Igor Chmielnik) ze słupskiego nieba, podanej w triumfalnym rytmie ikonicznej „Funiculì funiculà", tu pieśni zdobywców - awiatorów z Italii (chodzi oczywiście o słynny sterowiec, przystający w pobliskich Jezierzycach w drodze na Biegun Północny), z załogi generała Nobile (patetycznie przerysowany Krzysztof Kluzik w komicznej parafrazie, rymującej się semantycznie z najsłynniejszą chyba arią Verdiego). Ta sekwencja, zuchwała w beztrosce, przygotowuje grunt pod drastyczne przełamanie narracji, gdy nad Stolpem, i całymi zresztą Niemcami, zapada duszna, brunatna, przerażająca, długoletnia noc, której sprawcą jest lekceważony kolega sympatycznego wachmistrza z francuskich okopów - Arschdolf, jak go tam pogardliwie zwano, H. Lekkość paryskiej narracji przytłacza faustowsko-faszystowski zeitgeist, nie jest już lekko i przyjemnie, a pocztówka, która nie odnalazła miłosnego adresata, jest wywożona do miejsca nadania przez wydalonego ze służby, stygmatyzowanego jako Mischling, uciekającego przed nieuniknionym wachmistrza.
Owa swoista carte blanche d'amour, wraca zatem do normalnego świata, gdzie nie króluje nienawiść - ponura antyteza jej treści, a w finale jest wyparta przez masę zasypujących scenę, wojennych i powojennych kartek niemiłości, punktujących okrucieństwo lat 1933-1945, pisanych w lub przysłanych do miasta w sam raz, gdzie ludzie są... Po prostu, tylko tyle i aż tyle.
Nie byłoby sukcesu tego olśniewającego, szczególnie biorąc pod uwagę ograniczenia przestrzeni i budżetu, entuzjastycznie, w stading ovation, przyjętego przez premierową publiczność spektaklu, gdyby nie dokumentalnej proweniencji scenografia oraz z precyzją i pietyzmem zaprojektowane kostiumy Łukasza Błażejewskiego i Emilii Sargi. Godny uwagi jest także film o włosko-pomorskim Słupsku, uroczy, dokumentalnie i fabularnie, błyskotliwy i humorystyczny melanż, autorstwa Kuby Mielewczyka.
Przede wszystkim jednak nie byłoby tego spektaklu i tego teatru – choć to temat na zupełnie odrębny tekst, gdyby nie Dominik Nowak, który w bardzo osobisty sposób żegna się z czułością ze swoim miastem po prawie 10 latach znaczącej, wybitnej artystycznie dyrekcji. Czyni to wystawnie i kameralnie jednocześnie, ironiczno – nostalgicznie, z nutą tyleż groteski, co melancholii, oddając hołd cieniom, synkretyzując fakty i interpretacje, składowe każdego mitu, bo z takim mamy tu przecież do czynienia. Reżyser tworzy zatem słupską legendę, dając świadectwo o ludziach takich jak my, którzy tam żyli, radując się i smucąc, zacierając w tym trybucie granice pamięci i niepamięci, tworząc gęstą od znaczeń, zwartą tkankę spektaklu, zawieszonego gatunkowo miedzy gawędą a musicalem.
Dominik Nowak utkał go z benedyktyńską pracowitością z miejsc i postaci, uwypuklając duszę miasta, kreując fascynujący patchwork, prawdziwą panoramę słupską, kreśląc genius loci miasta w sam raz, jakich nie za wiele...
Tomasz Mlącki
Dziennik Teatralny Warszawa
14 października 2024