Między nadzieją a przepaścią

W życiu każdego człowieka przychodzi moment, kiedy odczuwa potrzebę podsumowania czasu, który spędził na ziemi. Trzeba zrobić porządek w szafie i we wspomnieniach, zrewidować marzenia i realne osiągnięcia, zbilansować sukcesy i porażki. Moment, który teatr z upodobaniem wykorzystuje jako punkt wyjścia dla spektakli biograficznych. Nie inaczej jest w monodramie Joanny Lewickiej „Stryjeńska. Let's dance, Zofia!".

W surowej, przytłaczająco pustej przestrzeni lubelskiego Centrum Spotkania Kultur, symbolicznie tylko wypełnionej niewygodnymi składanymi krzesłami, znajduje się wysepka jak z innego świata. Niewielkie prostokątne podwyższenie, a na nim drewniany stolik zastawiony przedmiotami codziennego użytku (grzebień, ręczne lusterko, kałamarz, pióro, arkusze papieru), regalik przyozdobiony misą z owocami, na podłodze duże radio przedwojennego typu, otwarta skórzana walizka, porozrzucane części garderoby – a to wszystko otoczone ciepłym światłem lampy z abażurem. Za biurkiem rozciąga się biały ekran, obok radia stoi mikrofon na statywie. Do niego podchodzi postać w szerokich spodniach, czarnej marynarce, z wąsikiem à la Słowacki i czupryną kręconych włosów. Zaczyna opowiadać o studiach artystycznych w Monachium. I już po kilku zdaniach orientujemy się, że to Zofia Stryjeńska – kobieta, która musiała przebrać się za mężczyznę, by móc studiować sztukę.

Malarka (w urzekającej kreacji Doroty Landowskiej) opowiada. O studiach w Monachium, swobodzie tworzenia i paraliżującej obawie przed zdemaskowaniem. O pierwszym zakochaniu, przewróceniu świata do góry nogami, ślubie i osiedleniu się w Krakowie. O pragnieniu tradycyjnego rodzinnego gniazdka, ciążach i oddaniu dzieci na wychowanie. O szałach twórczości i zazdrości, o zdradach, romansach i wierzycielach, o wyobrażeniach i zderzeniach z rzeczywistością. Tą burzliwą biografią można by spokojnie obdzielić jeszcze ze dwie wybitne jednostki. Między tym wszystkim przebija – raz mocno i wyraźnie jak supernowa, raz delikatnie i nieśmiało jak pierwszy promień słońca zza zimowych chmur – Zofia. Kobieta wiecznie dryfująca między dwoma biegunami: artystki i żony, niepotrafiąca pogodzić bycia malarką z byciem matką, pragnąca od życia wszystkiego, otrzymująca tylko pojedyncze skrawki. Kobieta wiecznie balansująca na skraju pomiędzy nadzieją spełnienia a przepaścią straty.

Struktura spektaklu nie odbiega od klasycznej formy monodramu: bohaterka raczej chronologicznie opowiada swoje dzieje. Prowadziła bujne i interesujące życie, więc i opowieść jest zajmująca – chwilami zabawna, momentami poruszająca. Najbardziej przejmujące wrażenie wywierają jednak te nieliczne fragmenty, w których Landowska, zwykle stonowana i raczej lakoniczna, wybucha emocjami (np. scena wyjazdu do szpitala psychiatrycznego). Styl monologu oddaje język listów Stryjeńskiej – jest równie emfatyczny, potoczysty, obrazowy. Bardzo dobrze się tego słucha.

Opowieści mocno osadzonej w dwudziestoleciu i okresie wojny towarzyszy wyświetlany na ekranie za aktorką film z podróży śladami Stryjeńskiej. Pozorny kontrast – Landowska jako Zofia na scenie i Landowska na ulicach europejskich miast współcześnie – po pewnym czasie staje się swoistą kontynuacją. Dzisiaj artystka wędruje tak samo jak jej poprzedniczka i, jak podkreślają twórczynie spektaklu, niewiele się w świecie przez te kilkadziesiąt lat zmieniło. Tę tezę zdają się uwydatniać wyraźniejsze akcenty stawiane w opowiadaniu na fragmenty dotyczące podróży: tej fizycznej – po Polsce, po europejskich hotelach – czy tej metafizycznej – w głąb siebie, w relacje z bliskimi. Mimo tych podkreśleń dla mnie monodram pozostaje wiarygodnym studium kobiety rozerwanej między pragnieniem (czy nawet wewnętrznym przymusem) odniesienia zawodowego sukcesu a potrzebą spełnienia się w roli matki i żony. Ile dziś jest takich Stryjeńskich niemogących pogodzić życia zawodowego z prywatnym, zmuszonych ciągle wybierać tylko jedną życiową drogę, cierpiących z powodu permanentnego niespełnienia...



Ewa Jemioł
Dziennik Teatralny Lublin
29 marca 2019
Portrety
Joanna Lewicka