Miejsce, w którym nic nie wiadomo

Anna Augustynowicz adaptując tekst Mrożka, zaakcentowała uniwersalne znaczenia dramatu i na drugi plan zepchnęła odniesienia do konkretnego czasu i miejsca - powojennej Polski. Dzięki temu spektakl traktuje nie o określonej sytuacji historycznej, lecz o sytuacji polskiego społeczeństwa w ogóle, a w dalszym planie - o miejscu człowieka świecie. Szkoda, że ten zabieg przeprowadzony jest niekonsekwentnie - z powodu za bardzo dosłownego zakończenia, w którym zostają zawarte zbyt wyraźne odniesienia do komunistycznej ideologii i języków politycznych, ciekawy spektakl niejako się "spłaszcza" i traci swój uniwersalny wymiar

Bohaterowie, przeważne ubrani w czarne, stapiające się z otoczeniem, nierzucające się w oczy kostiumy, przypominają Beckettowskich „błaznów” unieruchomionych w swojej egzystencji i tworzących opowieści, które mają ich z tego bezruchu wyrwać – są jednak nieskuteczne i absurdalne. Niemalże wszystkie wydarzenia w spektaklu Augustynowicz, właściwie ułomki wydarzeń, ich ledwo zaznaczone zarysy, rozgrywają się na okrągłej obrotowej scenie. I zaledwie kilka razy postaci opuszczają granice tego płaskiego i pustego kręgu – by po chwili do niego wrócić. Każda takie usiłowanie wyjścia z błędnego koła to próba i obietnica możliwości przekroczenia zamkniętej przestrzeni – próba zawsze nieudana i nigdy niespełniona obietnica.  

Na początku przedstawienia widzimy tylko ten pusty, obracający się krąg, a jedyny rekwizyt stanowi leżący w jego obrębie kamień, który może kojarzyć się także z jajem, symbolem początku życia. W tych obrotach bezczasu i pustki, które podkreśla świetnie wykorzystane światło, wyłaniają się nagle czas i pierwsze istoty, które zapełniają go swoimi gestami i słowami – ojciec i syn. Ten pierwszy, postać w wielu momentach karykaturalna, próbuje powtarzać stare porządki i wszczepiać je swojemu potomkowi. Drugi, posłuszny, ale zagubiony, przyjmuje słowa i próby ojca grzecznie i bez buntu, lecz zarazem bez większego zrozumienia. To właściwie postać niema, opowiadająca o swoim lęku jedynie w śpiewanych co jakiś czas piosenkach – podobnie jak dziewczyna w ciąży, zgwałcona w czasie wojny przez żołnierzy. Jej milczenie jest już jednak dosłowne – w czasie spektaklu nie mówi ona prawie wcale, jest raczej martwym rekwizytem poruszanym przez matkę. Tacy właśnie są w tym spektaklu młodzi ludzie – niosą w sobie głęboko skrywaną, nieuświadomioną tęsknotę za przewodnikiem, innym niż ich ojcowie i matki, ale pozostają niemi. Stanowią przedmiot działań starszych, którzy w nieokreślonej, pogranicznej przestrzeni, pozbawionej starego kształtu i bezskutecznie oczekującej na nowy, próbują odtwarzać dawne, umarłe struktury lub oddają się cynizmowi i wisielczemu humorowi, stosują przemoc bądź próbują handlować swoimi dziećmi (próba wyswatania młodej dziewczyny z przedwojennym nauczycielem) – balansując gdzieś między absurdalnym „honorem” a ekonomiczną kalkulacją i koniunkturalizmem, między rozpaczą w obliczu nieznanego a konformistycznymi próbami przystosowania się do nowych warunków.

Krąg, w którym poruszają się postaci, nie posiada centrum – w jego obrębie przetacza się chaos, toczą się coraz bardziej niespójne wydarzenia, z walizkami i wózkami przemieszczają się coraz bardziej rozbici bohaterowie. A z oddali dobiegają dźwięki przejeżdżających pociągów i odgłosy wojny – upewniając bohaterów w przekonaniu, że to miejsce, w którym są jedynie na moment, jest miejscem najbezpieczniejszym i że ta wiecznie przejściowa stagnacja stanowi dla nich najlepsze rozwiązanie. Motorem akcji nie jest kształtowanie się przestrzeni i wyłanianie struktury – lecz zapętlanie się w tym zamknięciu i chaotycznych działaniach w obrębie pustego koła. Z czasem spektakl staje się coraz ciemniejszy, a bohaterowie wikłają się w coraz bardziej absurdalne kombinacje i relacje.  

W ostatnich fragmentach konwencja spektaklu zostaje jednak przełamana, i to w nieco rozczarowujący sposób – zakończenie daje wrażenie niepotrzebnego ujednoznacznienia scenicznych wydarzeń poprzez odwołania do dyskursu politycznego. Bohaterowie, jeszcze przed chwilą zbłąkani, oddają się nowym, powojennym językom politycznym i ideologiom. W efekcie następuje nagłe, zbyt dosłowne osadzenie w konkretnej rzeczywistości historycznej – jak w poprzednich scenach tego typu odwołania nie raziły i były podporządkowane ogólniejszej koncepcji, tak tutaj zdominowały przebieg akcji. Być może jednak takie obnażenie i ujednoznacznienie to świadomy zamysł reżyserki – wraz z tą nagłą przemianą na scenie i na widowni zapala się jasne światło, tak że wszyscy – i bohaterowie sztuki, i publiczność – zostają wyciągnięci z chaotycznej ciemności i postawieni w obliczu nadto dosłownych, często idiotycznych i wulgarnych możliwości kształtowania świata.



Jarosław Błochowiak
Dziennik Teatralny Trójmiasto
23 grudnia 2011
Spektakle
Pieszo