Mieszczanin w Krakowie

Moim zdaniem jest dwóch dramatopisarzy, którym udawało się wnikliwie analizować ludzką psychikę: to Shakespeare i Molier. Właśnie premierę sztuki francuskiego pisarza zaprezentowano podczas X Dni Komedii dell’arte w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. I to, proszę Państwa, był kawał sztuki!


Na Dużej Scenie Teatru im. J. Słowackiego w Krakowie zasłoniętej słynną kurtyną, stoją pulpity na nuty oraz starodawny instrument, przypominający klawesyn. "Mieszczanin szlachcicem" to sztuka łącząca teatr z baletem oraz muzyką, którą stworzył Jean Baptiste Lully. Wraz z Molierem stanowili zgrany zespół tworząc spektakle na zlecenie króla Francji, Ludwika XIV, le roi soleil. Trupa Komedianty, która sięgnęła po tę komedię, z dużym szacunkiem potraktowała dzieło. Największą zmianę przechodzi zakończenie, gdyż zrezygnowano z tzw. "baletu narodów" kończącego sztukę. Kurtyna się podnosi.

Poznajemy pana Jourdina, dość bogatego, paryskiego mieszczanina o szlacheckich aspiracjach. Chcąc zbliżyć się do swojej ukochanej warstwy społecznej postanawia zgłębić wszystkie te sztuczki, którymi ci nobliwi ludzie się posługują: muzykę, taniec, szermierkę oraz filozofię. Jourdin chce się nauczyć wszystkiego, bo to przecież takie wspaniałe – coś umieć! Jourdin ma żonę, która z przerażeniem obserwuje kolejne wymysły męża. Jego córka która potajemnie kocha się w Kleoncie, poczciwym, ale niestety "mieszczańskim" młodzieńcu, którego główny bohater absolutnie nie widzi jako swojego zięcia, pragnie dla Lucylli męża–szlachcica. I pomiędzy tymi podrygami, madrygałami, gardami i naukami nie zauważa, że najzwyczajniej w świecie... jest oszukiwany.

Jourdin jest klientem idealnym. Regularnie daje się skubać przez swojego "przyjaciela", hrabiego Doranta, który wykorzystuje namiętne uczucie, jakim mieszczanin darzy markizę Dorymenę i kieruje jej słabość na siebie. Nauczyciele muzyki, tańca, fechtunku i filozofii rywalizują między sobą, który wyciągnie z niego więcej pieniędzy za poświęcony czas. Tak, Jourdin ma problem. Ale, jak to w opowiastkach z morałem bywa, pani Jourdin postanawia wziąć sprawy w swoje ręce i zawiązuje spisek, którym chce oduczyć męża mitomanii i przy okazji dopisać "happy end" do historii Lucylli i jej ukochanego. A wszystko przy dźwiękach muzyki dawnej.

Molier był beneficjentem łaski króla: otrzymywał zlecenia, które pozwalały mu tworzyć sztuki, a król lubił i cenił talent artysty oraz jego cięte poczucie humoru. Bo Molier "nie brał jeńców". Dostawało się wszystkim: nuworyszom na dworze, aspirującym do najbliższego otoczenia króla, wykwintnym panienkom, które wyczekiwały mężów na białym koniu, sypiących groszem na lewo i prawo i romantycznie je kochającym, lekarzom, "świętoszkom". Jak przystało na artystę nie był bardzo zamożny i najbardziej dręczyła go niesprawiedliwość społeczna oraz najzwyczajniej na świecie, ludzka głupota. To, co na temat tego wszystkiego myślał, ubierał w Jourdinich, Muftich i Kleontów, tak, że ci nawet nie mogli się o to obrazić, bo król w tym momencie wybuchał śmiechem.

Dramat dużo nam mówi o epoce: o tym, że Francuzi kompletnie nie mieli pojęcia o tureckiej kulturze, skoro Lully komponuje co prawda jeden z najpiękniejszych utworów swojej epoki ("ceremonia turecka"), ale do tureckiej melodii w ogóle niepodobny; o tym, że dwór królewski składał się z ogromnej ilości karierowiczów i pochlebców, a także o tym, że doskonale już funkcjonowała komedia improwizowana, komedia dell'arte, pełna charakterystycznych postaci.

Właśnie one odżywają w spektaklu, który otworzył obchody X Dni Komedii dell'Arte w Krakowie. Pojawiają się one często w specyficznych maskach na pół twarzy, z długim nosem, wykonujące przesadne ruchy, ale przede wszystkim to Arlekino, Kolombina, Pantalone, comico inamorato, comica inamorata - to ten komizm postaci wpleciony w odpowiednią sytuację. Trupa Komedianty świetnie sobie z nimi radzi, no ale po dekadzie istnienia nie może być przecież inaczej. To naprawdę niesamowite: czy wszyscy już odkryli, że mamy w Krakowie prawdziwą komedię dell'arte, czystą i najprawdziwszą formę teatralną? Nie zna teatru nikt, kto nie widział dell'arte, a najlepsza okazja ku temu to właśnie występy Trupy Komedianty.

W spektaklu zachwyca wszystko: scenografia, która nie wykorzystuje w pełni możliwości sceny Teatru przy Placu Św. Ducha, ale tworzy przytulną atmosferę: trzy części ścianki obite w tapetę, dwie po bokach to wejścia do komnaty, środkową zdobi, jakże twarzowy, portret pana domu. Ustawione za nimi światła, imitujące uliczne latarnie, tworzą dodatkowy plan, najprawdopodobniej ulicy, którą albo ktoś ucieka, albo biegnie, albo kogoś goni, albo jest goniony. Piękne są uszyte, na potrzeby spektaklu, stroje; doskonale współgra reżyseria świateł. I jakże to wszystko pięknie wygląda na scenie Teatru Słowackiego... Wrażenie potęguje świetnie wykonana zespołu muzyki dawnej Collegium Copernicus pod dyrekcją Zygmunta Magiery - kompozycje Lully'ego w takiej oprawie słucha się z przyjemnością, tym większej, im bardziej muzycy wcielają się także w postaci z epoki.

Pozostaje życzyć tylko kolejnych dekad komedii dell'Arte w Krakowie – i sobie i Krajowej Scenie Komedii dell'Arte w Trupie Komedianty.



Maria Piękoś-Konopnicka
Dziennik Teatralny Kraków
2 marca 2019