Mikrofonem w witrynę

Rozbita szyba na plakacie najnowszego bydgoskiego spektaklu sugeruje nam, że będziemy mieli do czynienia z meritum Brechtowskiej ,,Opery...". Przedstawienie Pawła Łysaka jest - co można powiedzieć bez ogródek - jednym z najlepszych wystawień utworu niemieckiego autora

Napisana przez twórcę Berliner Ensemble i kompozytora Kurta Weilla sztuka ma długą tradycję sceniczną. Niestety bardzo często przy jej wystawianiu nie potrafiono ująć specyficznej struktury dramatu. Głównym błędem lwiej części inscenizacji było spłycenie tła społecznego i stworzenie burleskowych nieco musicali. Tymczasem "Opera…", choć pełna muzyki i soczystych piosenek, jest utworem jednocześnie poważnym i złośliwym (nie tylko wobec tzw. "burżuazji", dziś już nieistniejącej). Ten niezwykle istotny niuans dostrzegł i uchwycił obecny dyrektor Teatru Polskiego.

Umieszczając niezmieniony ani o jotę tekst Brechta w realiach pogrążonego w zamieszkach Londynu, Łysak wysoko podniósł sobie poprzeczkę. Spektakl rozpoczyna się wyświetlanym na kurtynie zapisem filmowym z ślubu księcia Williama i Kate Middleton. Przejście do właściwego dramatu powoduje podniesienie ekranu – oczom widzów ukazuje się pusta niemalże przestrzeń, gdzieniegdzie stoją kosze z telewizorami, i innym sprzętem AGD. Ta prosta, lecz pomysłowa scenografia Wodzińskiego pokazuje nam świat jałowy, smutny, pozbawiony wyższych wartości. Jedyne, co zdaje się liczyć, to materialne rekwizyty, rozrzucane przez cały spektakl po scenie. "Moralność potem, wpierw dajcie jeść" – słowa z Drugiego Finału pobrzmiewają w wykreowanej przestrzeni.

Zbuntowani Londyńczycy są uosabiani tutaj przez ekipę Mackiego Majchra. W scenie wesela biegają, krzyczą, skaczą, zachowując się jak małpy (chwilami dosłownie). Mają na sobie dresy, markowe ubrania. Kim właściwie byli rozjuszeni, zakapturzeni chuligani? Miejscowymi? Imigrantami? To chyba nie ma znaczenia. Był to bezosobowy tłum, który niczym burza przeszedł przez stolicę Wielkiej Brytanii. Podobnie pozbawieni indywidualnych cech są bohaterowie Brechta, w "Operze..." stają się tylko towarem. "Bunt" Londyńczyków nie był rebelią w imię idei – romantyzm ustąpił tu konsumpcjonizmowi. Łysak nie potępia jednoznacznie uczestników tamtych wydarzeń, co nie znaczy, że sankcjonuje ich działania.

Cały spektakl jest w ogóle bardzo "cielesny". Żebracy to modelowe, "estetyczne" przykłady nędzy. Członkowie bandy Majchra (jak i on sam) akcentują samczą chęć władania, pewności siebie. Kobiety są ponętne i epatujące erotyzmem (nawet niewinna Polly staje się w końcu silna i niezwykle biologiczna).

Rewelacyjna jest muzyka. Rzadko spotykany w teatrze typ orkiestry, pod batutą Michała Dobrzyńskiego, daje widzom dawkę świetnie zagranych melodii. Dobrze wykorzystane umiejętności wokalne aktorów nie tylko sprawiają, że songi brzmią tak, jakby zapewne chciałby tego sam Brecht – wieloznaczne, porywające, idealnie wpisujące się w klimat przedstawienia. Bo co równie ważne – razem z ,,mówioną” częścią spektaklu tworzą idealną całość.

Gra aktorska – jak zwykle w TPB – stoi na wysokim poziomie. Choć nie jest to funkcja stała. Magdalena Łaska ciekawie pokazuje transformację Polly Peachum. Jej matkę, Celię, Małgorzata Trofimiuk przedstawia jako inteligentną kobietę, z racji nieszczęśliwego małżeństwa, skazaną na alkoholizm i pozostawanie w cieniu męża. Jerzy Pożarowski (JJ) wypada tu dobrze, choć to żeńska część zespołu wykazała się tu najbardziej. Należy wspomnieć jeszcze o znerwicowanym hipokrycie Brownie, brawurowo odegranym przez Michała Jarmickiego. Główny bohater, Mackie Majcher wypada niestety dość przeciętnie. Mateusz Łasowski nie potrafi wyjść poza pewną jednowymiarowość. Jego wizerunek macho w końcu nudzi, brakuje tu tonu tragizmu.

Kiedy widzowie obserwują wyświetlane w scenie egzekucji Majchra filmy z ogarniętego zamieszkami Londynu, można odnieść wrażenie, że przesunięcie premiery (z pierwotnego lutego) wyszło na dobre przedstawieniu. Tak wpisany Brecht okazuje się być nie sądem nad "ludźmi w kapturach", a analizą określonych mechanizmów. Być może nie doszłoby do rozruchów, gdyby nie ideowa pustka Zachodu, która tzw. prekariat postawiła w sytuacji wyłącznie materialnego pojmowania życia. "Opera…" bez wyjątku pokazuje ludzi jako istoty biologiczne. Jest jednocześnie przestrogą, by powtórka z londyńskich wydarzeń nie znalazła swojego miejsca w Warszawie.

Warto jeszcze zauważyć, jak Łysak wyśmiewa naszą tendencję do obsadzania w roli głównych bohaterów ludzi o szemranej osobowości. Celne i złośliwe spostrzeżenie w czasach, gdy idole stają się autorytetami, a autorytety – idolami.



Szymon Spichalski
Teatr dla Was
28 września 2011