Milczenie chóru

Sierociniec to miejsce, które z reguły nie kojarzy się dobrze. Jest to swego rodzaju nieopisany cień, rewers dzieciństwa. Dom dziecka to temat często nieprzepracowany, zepchnięty w czeluść podświadomości. Teatr KTO podjął się zmierzenia z wyobrażeniem sierocińca i stworzył „Chór sierot" – niezwykle przejmujące i ważne widowisko.

Niebieskie i szare kolory, półmrok i światło lampki dwóch „opiekunek", które wyglądają i zachowują się jak z najgorszych koszmarów. W środku konstrukcji, przypominającej klatkę lub zarys budynku, zbudowanej z mosiężnych kolumn kulą się ludzie w szelkach i krótkich spodenkach. Na nogach mają podkolanówki, każdemu przysługuje też ciężki, skórzany plecak. Za chwilę okaże się, że konstrukcja jest ruchoma – poziom kolumn można podnieść lub obniżyć. Cały czas pozostaje jednak „więzieniem", z którego nie odchodzi się dalej niż obejmuje zasięg wzroku „wychowawczyń".

Jest taka metafora, że na scenę wnosi się „nierozpakowany plecak", a potem po kolei się go rozpakowuje, odkrywa karty. Każdy z młodych bohaterów będzie miał swój plecak szczelnie zamknięty od początku do końca. Wszelkie wspomnienia, emocje, pragnienia, doświadczenia muszą tłumić w sobie i przeżywać w samotności. Grupa nie jest tutaj wspólnotą i wsparciem, ale stadem hien, w którym każdy walczy o przetrwanie. Ponadto, jak w każdym zamkniętym miejscu, dochodzi tu do wynaturzeń i zbrodni: gwałtów, wykorzystywania seksualnego czy nawet form linczu za wyróżnianie się w grupie lub złe wykonanie jakiejś czynności. Tutaj nie ma spokoju, a poszukiwanie akceptacji kończy się fiaskiem.

Mamy przed sobą milczący chór dzieci, które nawet, jeśli próbują się wyrwać z formy, w którą zostały siłą „wtłoczone", muszą wrócić na swoje miejsce. Tu nie można się wyróżniać, mieć swojego zdania i swoich zabawek. Nawet posiadanie własnego metalowego kubka jest wątpliwą sprawą. Nawet, jeśli te dzieci dorosną, to wciąż (czasem w snach) będą odtwarzać sytuacje, których byli świadkami lub uczestnikami. Można wyjść z domu dziecka, ale dom dziecka z nas nie wychodzi.

Czas trwania spektaklu wyznacza III Symfonia Henryka Mikołaja Góreckiego. Poza muzyką będzie słychać odgłosy kroków, skoków, bijatyki, oddechy, metaliczny dźwięk kubków. Nie pada ani jedno słowo, nawet krzyk jest niemy. Życiem mieszkańców sierocińca rządzi ustalony rytm i robienie rzeczy „na akord". Cały spektakl to właśnie cała, niesamowita, bo odbywająca się w ciszy gestów symfonia powtarzanych codziennie czynności, przerywanych wątpliwą rozrywką w formie odgrywania poniżających scenek.

Ten zuniformizowany, agresywny świat może też być metaforą dzisiejszego funkcjonowania rzeczywistości. Sposób ubierania wyznacza nam moda, w danej grupie dopuszczony jest tylko określony zestaw zachowań (np. w pracy), natomiast nasi zwierzchnicy to często bezwzględni ludzie bez wyobraźni. Teatr KTO zamyka milczące postaci w ażurowej konstrukcji, która nie ma ścian, ale nie można z niej wyjść.

Jerzy Zoń stworzył spektakl smutny, niewygodny i przejmujący. Aktorsko, ruchowo, plastycznie – jest to najwyższy poziom. „Chór sierot" jest trochę jak filmy Wojciecha Smarzowskiego: kondensuje traumy, pokazuje ludzkie dramaty, a w finale wcale nie obiecuje lepszego świata. Jest to diagnoza swego rodzaju matni – po śmierci te biedne postaci nadal szarpią się, skaczą. Nie ma pewności czy z radości, czy z chęci wydostania się z tej dziwnej konstrukcji. A może jest tu jak u Norwida w „Bema pamięci żałobnym rapsodzie", że pewne rzeczy wciąż odradzają się, choć w różnych miejscach i korowód pewnych (głównie nieprzyjemnych) zdarzeń nieprzerwanie gdzieś trwa?

 



Joanna Marcinkowska
Dziennik Teatralny Kraków
6 grudnia 2018
Spektakle
Chór sierot
Portrety
Jerzy Zoń