Miłość, której nie było

Wielki Gatsby w teatrze? Wiadomo już od dawna, że powieść Fitzgeralda nadaje się do ekranizacji - do filmu Jacka Claytona z Robertem Redfordem w roli głównej scenariusz pisał sam Francis Ford Coppola, a w przyszłym roku pojawi się Wielki Gatsby w reżyserii Baza Luhrmanna. Wielkomiejski krajobraz Nowego Jorku, pustka Doliny Popiołów przemierzanej tam i z powrotem przez luksusowe samochody zepsutych bogaczy szukających wrażeń - wszystko to, przynajmniej na pierwszy rzut oka, mało sceniczne, za to domagające się wielkiego ekranu

Michał Zadara, reżyserujący Gatsby’ego w Teatrze Polskim w Bydgoszczy, zdawał sobie z tego sprawę, więc i dla filmu znalazł w swojej inscenizacji miejsce. Ale zrealizował Gatsby’ego w teatrze – bo gdzie lepiej można pokazać historię człowieka, który z całego swojego życia zrobił wielki spektakl?

Taki właśnie jest punkt wyjścia i inspiracja dla przedstawienia Zadary. Wielki Jay Gatsby jest przede wszystkim aktorem i reżyserem. Jego luksusowa posiadłość to teatr, w którym wystawia kolejne przedstawienia niczym siedemnastowieczny król maski dworskie. W tych widowiskach gangster Gatsby jest dżentelmenem, który w tajemniczy, ale na pewno piękny sposób doszedł do wielkich pieniędzy. Wszystko tu jest zagrane i oszukane – nawet nazwisko Jay Gatsby to pseudonim niejakiego Jamesa Gatza, który dorobił się na handlu alkoholem w czasie prohibicji. A cała ta maskarada powstaje tak naprawdę tylko dla jednego widza – Daisy Buchanan, która ma się dać uwieść temu słodkiemu kłamstwu i znów wylądować w ramionach jego twórcy.

Skoro życie Gatsby’ego to spektakl – oscylowanie między kłamstwem a prawdą staje się motywem przewodnim przedstawienia Zadary. Na samym początku na stojących po obu stronach sceny ekranach co chwila pojawiają się wypisane wielkimi literami hasła mówiące o tym, że wszystko, co widzimy, jest kłamstwem. Zadara realizuje więc Gatsby’ego po to, żeby jednocześnie pokazać piękne kłamstwo, w którym żyjemy i my, wszak kult pieniądza w naszej codzienności rośnie w siłę. Fitzgerald demaskuje kłamstwo nowobogackiej kultury Stanów Zjednoczonych lat dwudziestych ubiegłego wieku, Zadara – Polski współczesnej.

Zasada spektaklu Zadary, podobnie jak powieści Fitzgeralda, polega więc na zbudowaniu przekonywającego kłamstwa, a następnie jego zburzeniu. Problem w tym, że sceniczne kłamstwo Zadary raz robi wielkie wrażenie, innym razem jednak nikogo nie przekonuje.

Zacznijmy od tego, co w bydgoskim Gatsbym kłamie najpiękniej, czyli scenografii. Jest świetna – bardzo skomplikowana i wieloznaczna, ale też bardzo przejrzysta. Robert Rumas umieścił na obrotowej scenie złożoną konstrukcję, przypominającą nie tyle budynek, co minimalistyczną modernistyczną rzeźbę o geometrycznych kształtach. To, że ta dziwna budowla się obraca, nie jest tu ozdobnikiem – każdy jej profil pokazywany publiczności wygląda inaczej i ma swoją funkcję. Można odnieść wrażenie, że dom na scenie nie tyle się obraca, co po prostu jest zmiennokształtny – raz staje się fasadą domu Gatsby’ego, raz warsztatem samochodowym, a raz nowojorskim apartamentem.

Bardzo ważną rolę w przedstawieniu pełnią projekcje wideo. To dzięki nim pojawia się w bydgoskim Gatsbym również trochę filmowego blichtru, o który aż się prosi. A jest to blichtr z jednej strony kuszący, a z drugiej – już na pierwszy rzut oka – złudny. Mieszkanie Buchananów, którego kawałeczki widać w filmowym obrazie, to przecież tak naprawdę odpowiednio nakręcone górne foyer bydgoskiego teatru. Schody, po których lokaj biegnie do swoich przełożonych, widzowie mogli zobaczyć obok szatni. Morze, na tle którego postaci czasem się pojawiają, jest albo doklejone, albo wyświetlone na płachcie materiału. To oczywiście nie zmienia faktu, że na filmie wszystko zawsze wygląda piękniej. A kiedy postać, która jeszcze przed chwilą mówiła do nas z ekranu, pojawia się na scenie, zyskuje od razu na prestiżu. Oszustwa Rumasa i Zadary bywają po prostu błyskotliwe – na przykład we wszystkich scenach, w których postaci jeżdżą samochodami. Na scenie widać tylko rozpadający się wrak, ale kiedy postaci do niego wsiądą i uchwyci je zamontowana przy nim kamera, jest samochodem z prawdziwego zdarzenia. Kiedy scena się obraca, światła z jej nieruchomej części przemykają przez ekran – może to mijane z daleka domy, a może latarnie uliczne. Ta relacja między ekranem a sceną mówi o zakłamanym świecie Gatsby’ego więcej niż pozostałe części spektaklu.

Cały problem tkwi w tym, że niezbyt dobrze kłamią aktorzy. W bydgoskim Wielkim Gatsbym grają niestety bardzo często bez ciekawego pomysłu na swoją rolę, a kiedy pomysł się pojawia, to często idzie w kierunku niespójnym z resztą spektaklu. Gatsby Michała Czachora to postać komiczna, chwilami nawet groteskowa, która porusza się nieporadnie nie tylko w onieśmielającym towarzystwie ukochanej Daisy, ale i w świecie nowojorskiej socjety. Nie chce się zbytnio wierzyć w to, że jest uwodzącą całą okolicę duszą towarzystwa, a odtwórca jego roli gra, wykorzystując schematy, które bydgoscy widzowie już wiele razy widzieli. W roli Daisy mało widać z talentu Barbary Wysockiej – jest na przemian stereotypową trzpiotką i stereotypową kobietą niespełnioną. Tylko w scenie wspomnienia ślubu Buchananów widać, na co ją stać. Daisy dzisiejsza spokojnym głosem opowiada o Daisy ówczesnej, Daisy ówczesna – histeryzuje. Przejścia między nimi dwiema i połączenie powagi i ironii to wspaniała aktorska robota. Tym bardziej szkoda, że to raczej wyjątek od reguły – bezbarwni Nick Artura Krajewskiego, Tom Mateusza Łasowskiego i Jordan Dominiki Biernat pokazują, że i dobry aktor może czasem wypaść nijako, zaledwie poprawnie. Naprawdę udany bywa w Wielkim Gatsbym tylko drugi, a czasem nawet trzeci plan. Po wyjściu z teatru wspomina się przede wszystkim straszne krzyki Wilsona (Piotr Żurawski), głupawe minki jego żony (Marta Ścisłowicz), cierpienie na twarzy grającego na fortepianie lokaja (Michał Jarmicki) i, przede wszystkim, dzikie ruchy śpiewającego z playbacku Mike’a Pattona (fenomenalna Karolina Adamczyk).

Skoro ani Gatsby’ego, ani Daisy nie da się na dłuższą metę brać poważnie, bo ich postaci są zbudowane niekonsekwentnie, i skoro romans tych dwojga nie jest w stanie widowni chwycić za serce, to plan zbudowania kłamstwa, które można by następnie obalić, jest niestety skazany na porażkę. Spektakl ogląda się przez prawie cały czas chłodno, bez zbytniego zaangażowania. Zdarzają się wyjątki – takie jak na przykład wstrząsająca scena, w której Wilson bije swoją żonę przy akompaniamencie gwałtownego, hardrockowego Urlo Negro z płyty Mondo Cane Mike’a Pattona – ale są nieliczne i nie ratują całości spektaklu.

W ostatniej scenie bezimienna postać grana przez Małgorzatę Witkowską obnaża kłamstwa, którymi spektakl karmił widownię. „To wszystko kłamstwo” – woła, zrywając z głowy Karoliny Adamczyk czarną perukę, która robiła z niej Mike’a Pattona – „I żadnej miłości tu nie było!”. W bardziej dopracowanym spektaklu te słowa zabrzmiałyby potężnie (bo przecież zestawienie blichtru kapitalizmu z blichtrem teatru jako takiego to zabieg śmiały i ciekawy). Ale tu nie robią wielkiego wrażenia, bo przecież publiczność na własne oczy widziała, że nie było żadnej miłości, za to było dużo mówienia i trochę ironizowania.

Pozostaje inteligentna zabawa Zadary pojęciami prawdy i fałszu, odbicia i autentyku, teatru i życia. Wciąż zastanawiam się, co z niej wynika, i mam wrażenie, że chyba jednak pozostaje zabawą. Powiedzieć, że teatr to kłamstwo – to o wiele za mało. Przecież wszyscy to od dawna wiemy. A dlaczego chodzimy to kłamstwo oglądać, a potem o nim rozmawiamy i piszemy – Zadara nie mówi.



Paweł Schreiber
Teatr
24 września 2011
Spektakle
Wielki Gatsby