Miłość w dżungli wielkich miast

Barbara Wysocka nie chciała tytułu „Cyganeria", choć jest on silnie zakorzeniony w polskiej kulturze operowej. Reżyserka wybrała oryginalny francuski tytuł, „La Bohème", dla nowej inscenizacji jednej z najsłynniejszych włoskich oper wszech czasów. Puccini sto dwadzieścia pięć lat temu opisał w niej życie artystów paryskich, ale Wysocka odrywa się od klasycznej interpretacji właśnie po to, by pokazać, że dżungla każdego wielkiego miasta – Paryża, Warszawy, Nowego Jorku – pełna jest zagubionych, spragnionych miłości i sławy młodych ludzi, których wbrew ich marzeniom i planom często ściga bieda, choroba i śmierć.

Nowoczesna scenografia i kostiumy niczego nie ujmują przepięknej operze Pucciniego. Wręcz przeciwnie, przez uwspółcześnienie czynią ją jeszcze bardziej wzruszającą i bliską widzowi. Ciekawe są wyraźne odniesienia do musicalu „Rent" z 1996 roku, którego twórcy otwartym tekstem nawiązywali do opery – w 2005 roku na podstawie tego musicalu powstał również film. Ale „La Bohème", której premiera odbyła się przedwczoraj w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej, to o wiele więcej niż opera nawiązująca do musicalu czy filmu zainspirowanych operą.

Przede wszystkim nieśmiertelne jest piękno melodii i harmonii toskańskiego kompozytora, który mistrzowsko pokazuje największe i najtrudniejsze emocje ludzkie. Tu ogromne brawa należą się dyrygentowi - Patrick Fournillier doskonale poprowadził Orkiestrę i Chór Opery Narodowej, oraz międzynarodową obsadę wyśmienitych solistów.

Puccini zachwycił się był powieścią Henriego Murgera wydaną w połowie dziewiętnastego wieku: bazując na własnych doświadczeniach francuski pisarz wydał „Sceny z życia cyganerii". Ową bohemą byli, oczywiście, artyści spędzający czas na tworzeniu przeplatanym wspólnymi zabawami i demonstrujący pogardę dla konwenansów i materializmu. Ale najbardziej w historii młodych poetów, malarzy, aktorek, tancerek i filozofów uderzający jest ich głód miłości, pragnienie bycia kochanym i przynależności do kogoś, choćby na chwilę... Gdy dodamy do tego typową dla artystów dumę i wrażliwość, historie tęsknoty za miłością stają się wymarzonym materiałem na operę. I tak się rzeczywiście stało, na podstawie powieści napisano libretto i muzykę, choć droga do sukcesu „La Bohème" Pucciniego nie była oczywista.

Głównymi bohaterami są czterej przyjaciele: razem klepią biedę i imprezują przy każdej możliwej okazji, najlepiej za czyjeś pieniądze. Są to ciepłe, kochane chłopaki, i łączy ich prawdziwa przyjaźń, oprócz, oczywiście, niechęci do sztywnej obyczajowości i norm społecznych. Do jednego z nich, poety, w wigilijny wieczór zapuka nieśmiała sąsiadka, hafciarka, której zgasła świeca...

W scenografii Barbary Hanickiej dom, w którym mieszkają artyści, to wielkomiejski moloch, jakiś mrówkowiec z patodeweloperki, gdzie wszyscy są ściśnięci w swoich mikroskopijnych mieszkaniach, i bezustannie kombinują, skąd by wziąć na czynsz. W takich warunkach łatwo o bliskość, intymność, którą poeta Rodolfo i hafciarka Mimi, faktycznie, nawiązują od razu. A potem upaja ich życie – wyjście w miasto, szał zakupów, jedzenia, picia, tańców, żartów i nowych znajomości. Scena lśni splendorem neonowych ulic, a to, co przed chwilą było konstrukcją mieszkalną, okazuje się być wielkim musicalowym napisem Le Vie Bohème – to dosłownie tytuł utworu z musicalu/filmu. Do lokalu podjeżdża bogatsza klientela, a wśród nadętych yapiszonów jest jedna z nas – Musetta, była dziewczyna jednego z czterech przyjaciół, Marcella: w tej roli wystąpił rewelacyjny rosyjski baryton Ilya Kutyukhim, świetny aktor o ogromnych możliwościach głosowych. Emocje sięgają zenitu, a wszystko kończy się wspaniałą zabawą na koszt tych mniej sprytnych.

Ale w drugiej części, czyli w trzecim akcie opery, ten sam napis, La vie Bohème, jest przygasły i zdezelowany, jako i życie bohaterów. Po ekscesach w imprezowej części miasta wszyscy wracają do codzienności i okazuje się, znowu, że nie da się niematerialnie załatać dziur w budżecie, ani głodu, ani tym bardziej zimna, śniegu, pustki i choroby. Marcello i Musetta żyją w prowizorce i coraz częściej się kłócą o jej mniej lub bardziej realną niewierność. Rodolfo opuszcza Mimi, a ta przychodzi go odnaleźć. „Dobra kobieta", do której Mimì zwraca się o pomoc, to ewidentnie córa Koryntu, jak w musicalu, a nie handlarka nabiałem, jak w operze. Otoczenie to chyba Lasek Buloński po zmroku, czyli piekło z Ogrodu Rozkoszy Ziemskich – prostytucja, narkotyki, ziąb i niebezpieczeństwo. Mimì jest przez to jeszcze bardziej zagubiona i delikatna, jakby oderwana od brutalnej rzeczywistości, ale powoduje nią siła większa niż strach i śmierć. Tęsknota za miłością na pustyni miasta staje się najbardziej widoczna w ostatnim akcie opery, gdzie przyjaciele usiłują wreszcie pomóc schorowanej Mimi, jakby nagle zdając sobie sprawę z tego, co w życiu najważniejsze. Świetny wokalnie był tutaj Jerzy Butryn w roli Colline'a śpiewający wzruszającą arię „Vecchia zimarra". Niestety, dla Mimi jest już za późno.

Monumentalna, sugestywna scenografia Hanickiej i dyskretne, lecz adekwatne kostiumy Julii Kornackiej tworzą współczesne miasto ze wszystkimi jego wadami i zaletami. Dominują kolory ciemne i szarości, jakby wiecznie ponure zaułki grudniowej metropolii, oprócz drugiego aktu, gdzie jest feeria świateł i barw, neony i błyszczący roztańczony księżyc. Wspaniały jest wjazd kokietki Musetty – w tej roli Aleksandra Orłowska – w srebrzystym lśniącym kostiumie na masce samochodu. Charyzmatyczna sopranistka świetnie zaśpiewała całą partię, począwszy od wizytówki opery, słynnego Walca Musetty „Quando men vo". Chór kolorowych postaci i dzieci dodaje witalności całej scenerii. Ale gdzieś w tle ciągle czai się choroba...gruźlica, AIDS, rak, covid? Nie ma to znaczenia.

Poetycki zabieg reżyserki, mianowicie przedstawienie głównego bohatera jako współczesnego wędrowca przez miasto, czyni operę bez uwertury niezwykle spójną. Rodolfo jest również łącznikiem między pierwszym a drugim oraz trzecim a czwartym aktem opery. Taki sobie chłopak w kurtce z torbą, który goni własne marzenia...

Davide Giusti to Rodolfo wyjątkowo egocentryczny i kapryśny, słowem – artysta. Najważniejsza jest dla niego własna twórczość, ale znowu nie na tyle, żeby nie spalić w koksowniku paru stron najnowszego dzieła, kiedy robi się zimno. Niby zakochuje się w Mimì, ale już na początku znajomości zupełnie niepotrzebnie zastrzega sobie wobec niej zazdrosną wyłączność. Z czasem staje się ciężki w pożyciu i robi swojej chorej wybrance nieuzasadnione awantury. W obliczu problemów – odchodzi, choć ostatecznie nie potrafi samodzielnie podjąć decyzji o rozstaniu. A w finale, kiedy jego wielka miłość umiera, nawet tego nie zauważa... W interpretacji włoskiego tenora świetnie widać ten rys niedojrzałego marzyciela oderwanego od rzeczywistości; to Rodolfo, którego nie lubimy – wolimy czułego poetę, mistrza pięknych słówek i tkliwego kochanka. Na szczęście Giusti wokalnie pokazuje również owo romantyczne oblicze bohatera: jego głos jest ciepły, miękki, pełen uczuć. Najsłynniejszą (chyba) arię świata, „Che gelida manina", zaśpiewał przepięknie. Mnie podobałoby się jeszcze bardziej, gdyby patrzył wtedy na Mimì i trzymał ją czule za zmarzniętą rączkę, lub gdyby bardziej rozpaczał w obliczu jej śmierci, ale najwidoczniej w reżyserskiej koncepcji miało być inaczej.

Stronę kochającą bez zastrzeżeń i skłonną do wszelkich poświęceń reprezentuje bowiem Mimì – w tej roli wystąpiła wspaniała Adriana Ferfecka. Mimì to ideał kobiety-dziecka – jest ufna, kocha wiernie, zawierza wszystko ukochanemu i idzie za nim na koniec świata. Filigranowa postać w zimowej kapocie wzbudza czułość na ogromnej scenie Teatru Wielkiego, a doskonałe technicznie i interpretacyjnie śpiewanie Ferfeckiej oddaje całą gamę uczuć niewinnej, szczerej dziewczyny, która zakochuje się od pierwszego wejrzenia, i z tą miłością na ustach i w sercu – umiera. To Mimì niezwykle dojrzała w swojej prostocie – nie jest głupiutkim dzieckiem cieszącym się z różowej czapeczki, lecz raczej kobietą skłonną wybaczać wszystko, po to, by móc się cieszyć każdym dniem. Jej zgodę na rzeczywistość i uszanowanie niegotowości Rodolfa pięknie było słychać w niezwykle wzruszającej interpretacji arii „Donde lieta uscì" oraz w ostatnim obrazie, kiedy to Mimi z rozrzewnieniem wspomina każdą piękną chwilę spędzoną razem z Rodolfo i niestrudzenie wyznaje ukochanemu miłość („Sono andati? Fingevo di dormire").

I o ile on boi się poważnego związku, obawiając się, że nie podoła odpowiedzialności, o tyle ona bezustannie szuka rozwiązań i nie poddaje się, do samego końca. Czyżby było to kolejne reżyserskie nawiązanie do Rogera i Mimi z musicalu? Tam oboje są chorzy na AIDS – jego to odwodzi od zaangażowania, a ją wręcz przeciwnie, popycha ku życiu, póki ono trwa.

Mimì w interpretacji Ferfeckiej i w zamyśle Wysockiej staje się absolutnie centralną postacią opery, co wyraźnie podkreśla także pewien ciekawy zabieg scenograficzny. Mianowicie w głębi sceny widzimy projekcję twarzy bohaterki – pięknej młodej dziewczyny pełnej marzeń, w wesołej różowej czapce. Mimi uśmiecha się, patrzy gdzieś w dal, podnosi oczy prosto na widza. To jej nieśmiałe przedstawianie się i jednocześnie zgoda na wszystko, co się wydarza. Jasny, piękny obraz nadaje operze lekkości i nieco osładza cierpienie widzów po tym, jak śliczna dziewczyna umiera.

Proszę Państwa, łzy gwarantowane. Nieważne, czy zna się tę operę na pamięć, czy rozumie się po włosku, czy przeczytało się libretto, i ile razy się już tę operę widziało na różnych scenach Europy. Wzruszy każdego, bo dotyka spraw, które każdy nosi w sercu.



Agnieszka Kledzik
Dziennik Teatralny Warszawa
6 grudnia 2021
Spektakle
La Bohéme
Portrety
Barbara Wysocka