Miłosne traumy? Każdy ma swoje
- Miłość jest nieprawdopodobnym paliwem. Nagle uruchamiają się w nas najbardziej nieprawdopodobne pomysły na życie. Czasem sami siebie nie poznajemy! Zauroczenie wywołuje w nas kogoś innego, stajemy się kimś innym. Dlatego czasem nie wiemy, co robimy, bo to się dzieje poza ciałem, poza myślą, poza nami właśnie - mówi LESZEK BZDYL, tancerz i choreograf, przed premierą spektaklu Teatru Dada von Bzdülöw "Transmigrazione di fermenti d'amore".Najpiękniejsza historia o miłości, jaką Pan słyszał, o której Pan czytał, może przeżył?
- Przeczesuję szybko myśli i "na grzebieniu" zostaje mi tylko "Życie przed sobą" Romaina Gary'ego. Jest mały chłopiec Momo i stara pani Rosa, Żydówka. Pani Rosa opiekuje się Momo i innymi dziećmi paryskich prostytutek. Ale z dnia na dzień staje się coraz słabsza i to Momo przejmuje opiekę nad panią Rosą, zostając przy niej do końca. Ta książka jest w pewnym sensie o miłości. Nie mogę sobie przypomnieć teraz niczego piękniejszego i bardziej czułego niż te starania Momo, by panią Rosę przywrócić do życia, bo pani Rosa nie chce być warzywem, nie chce skończyć w szpitalu jako kalafior.
Dla mnie najpiękniejszą opowieścią o miłości jest historia związana z Andrzejem Bobkowskim. Jego żona. Basia, przeżyła go o 20 lat. Umarła samotnie w ich domu w Gwatemali. Odnaleźli ją przyjaciele. Na krześle nadal wisiała marynarka pisarza, w popielniczce był jego niedopalony papieros. Jakby wcale nie umarł, tylko na chwilę wyszedł. Na przykład do kina.
- To ciekawe, że prawdopodobnie każdy z nas, kiedy słyszy pytanie o najpiękniejszą historię o miłości, przywołuje opowieści absolutnie nieewidentne. Ze strachem, z obrzydzeniem wręcz, odsuwamy od siebie te wszystkie sentymentalne obrazki. On i ona, kochali się, a potem żyli długo i szczęśliwie. Ohyda!
Zostają w nas historie książkowe, jako wyraźny artefakt miłości.
- Książkowe, filmowe, teatralne jakoś mniej... Teatr dziś zajmuje się najczęściej tym, co jest straumatyzowane. Jakkolwiek nawet coś tu rozgrywa się pięknie, potem czujemy, że skończy się bardzo źle, w każdym razie nie tak, jak powinno. A literatura ma czas. Wielość słów pozwala kontemplować rzeczywistość.
Literatura ma czas. Także na miłość. Życie ma czas na miłość?
- Tak, choć niestety często o tym zapominamy. Ostatnio, w czasie jednej z rozmów burzliwie monologowałem na temat bezpieczeństwa.
Bezpieczeństwa?
- W życiu każdego z nas przychodzi moment, gdy zaczynamy być przekonani, że musimy stworzyć sobie jakąś strefę ochronną. Od małego wmawia się nam, że musimy zabezpieczyć swoją przyszłość. Z tego powodu cała nasza uwaga skupiona jest na tym, by budować sobie ten kryształowy pałac z dachem i wciąż zajęci jesteśmy pracą, myśleniem o pracy i o tym, by zgromadzić odpowiednią ilość dóbr, która pozwoli nam przetrwać domniemane gorsze czasy. A te, jak nam się wmawia, na pewno przyjdą. Porywa nas też rytm budowania naszej życiowej pozycji, nazwiska, wciąż wydobywamy siebie z nicości, by zaznaczyć swoją obecność w świecie. To uczucie zaczyna towarzyszyć na pewno wielu facetom, którzy mają po 25 lat, ale i kobietom także. Staramy się, budujemy, zaznaczamy teren i nagle zauważamy, że czegoś nam brakuje, więc rzucamy się histerycznie w wir smakowania życia, życia, które umknęło...
Za późno...
- Ale jesteśmy zdeterminowani, chcemy przeżyć, zwłaszcza miłość, nawet kosztem kryształowego pałacu, który tak długo, z zapałem budowaliśmy. Ten poryw, ten głód jest w zasadzie nie do opanowania. Rozsądek tu na nic. Potrzeba zobaczenia siebie na nowo w oczach innego człowieka jest potężna, wobec niej stajemy się bezradni. Wciąż drzemie w nas potrzeba, by jeszcze raz krew inaczej popłynęła w żyłach.
Pana dopadło to w kościele...
- (śmiech) Nieznane są ścieżki Boga. Miałem siedem lat. Niedzielna msza. Nagle pojawiła się Ona. W ławce po drugiej stronie kościoła. Musiało to być potworne zauroczenie, bo patrzyłem na nią bez końca. Dziewczynka - moje objawienie - była jednak skupiona na tym, co działo się przy ołtarzu. Stwierdziłem, że dobrze jest zmienić pozycję w tym kościele i znaleźć się tam, gdzie ona kieruje wzrok. Że to jedyna szansa, że ona na mnie spojrzy.
Mało brakowało, a zostałby Pan księdzem.
- Żeby ją zobaczyć i żeby być zobaczonym chodziłem do kościoła na okrągło. Ale odejście z Kościoła nie było spowodowane kolejnym zauroczeniem. (śmiech)
W życiu często zmieniamy perspektywę, pozycję, siebie, by zwrócić czyjąś uwagę.
- Miłość jest nieprawdopodobnym paliwem. Nagle uruchamiają się w nas najbardziej nieprawdopodobne pomysły na życie. Czasem sami siebie nie poznajemy! Zauroczenie wywołuje w nas kogoś innego, stajemy się kimś innym. Dlatego czasem nie wiemy, co robimy, bo to się dzieje poza ciałem, poza myślą, poza nami właśnie. Te pierwsze słowa miłości, te pierwsze spotkania powodują, że świat staje się inny. Ta wędrówka, ta przemiana, która się w nas pod wpływem miłości dokonuje, to, bodaj, czy nie nasza najważniejsza podróż. Choć - na tę chwilę - bez powrotu. Dla siebie stajemy się kimś innym - to największy walor miłości. Wszystko, co wtedy dzieje się z naszym mózgiem, sercem, prowadzi nas do bliskości, do fizycznego spełnienia.
Że jeszcze raz przywołam Bobkowskiego: Ze wszystkim, co robiłem w życiu, żeniłem się z miłości... "Transmigrazione di fermenti d'amore" - piękny tytuł nowego spektaklu Teatru Dada von Bzdülöw, i do tego jeszcze po włosku!
- Chciałem, by ten spektakl był po części szczeniacki, jednak tytuł w wersji polskiej, czyli "Transmigracje miłosnych poruszeń" brzmiał, mimo że niezbyt poważnie, to jednak nazbyt artystowsko. Próbowałem znaleźć coś, co jest naiwne, a nie kojarzy się ze spełnieniem, jedynie z tym pierwszym drżeniem, o którym mówimy. My tu, na Północy tak sobie wyobrażamy Południe, tę ich wieczną gorączkę, która ogarnia Włochów czy to w sferze muzyki, filmu.
Czy miłości...
- Stąd włoski tytuł. Robiąc ten spektakl wspominałem Boccaccia i jego "Dekameron". Niezwykły przypadek opowieści. Naokoło panuje zaraza, świat się kończy, armagedon, a grupa ludzi, w strachu, w schronieniu, próbując oderwać się od koszmaru tego, co na zewnątrz, snuje historie o miłości. Ta miłość w ich opowieściach przybiera różne twarze, jest byle jaka, tragiczna, śmieszna, idylliczna. Poruszają jeszcze inne tematy, ale to miłość góruje nad wszystkim.
Jak w życiu. Pojawiają się inne tematy, ale chodzi zawsze o miłość.
- Jestem z pokolenia, które zostało "zainfekowane" Fellinim, wszystko u niego jest właśnie takie: świat naokoło się rozpada, ale liczą się tylko ludzkie porywy w poszukiwaniu miłości. W tym roku zobaczyłem natomiast "Wielkie piękno" Paola Sorrentino i zachwyciłem się, że ktoś miał odwagę tak opowiadać, że ktoś, będąc na krawędzi rozpaczy, nie międli jej, a wydobywa z niej jakąś urodę świata. Albo też uroda świata trwa, mimo tych spacerów na krawędzi rozpaczy. W filmie tym miłość wciąż pobrzmiewa, czuć jej oddech.
Wszystko zaczyna i kończy. Ale pewnie, jakby powiedział główny bohater tego filmu, nie należy tego dramatyzować.
- I znowu opowiedzieli o tym Włosi! Nikt inny nie chce! Północ Europy zawsze musi w tej kwestii dramatyzować. Niepokojący jest ten nasz moralny niepokój. Ktoś może przeżyć swoją miłość tylko przez trzy dni, miłość się skończyła, ale nie ma co rozpaczać, tylko cieszyć się, że w ogóle była. Może to były dla nas trzy najważniejsze dni życia? Cud, że dane nam było je przeżyć! Po co płakać nad konsekwencjami, nad tym, co będzie. Liczą się te początki, te zachwyty, te kwitnienia, to wszystko, co jeszcze niespełnione. Po co nam spełnione? Spełnione już tak nie pociąga. To, co się dopiero rodzi, wykluwa, jest wartościowe, zwłaszcza że przyjmuje różne formy, męsko-damskie, męsko-męskie, może to być nawet jakiś trójkącik uroczy...
Miłość przybiera wielorakie kształty. W tym naszym spektaklu nie chciałem opowiadać o miłosnych traumach. Każdy ma swoje. Nie warto ścigać się w zawodach, komu było gorzej. Choć, jak wiemy, ludzie lubią oglądać opowieści, ba!, dowiadywać się, że komuś dzieje się gorzej (śmiech). Pracując nad spektaklem założyliśmy, że nie wiemy, nie umiemy opowiedzieć o tym, co jest dalej, jak wyglądają sprawy między ludźmi po tych pierwszych zauroczeniach. Wydaje nam się, że to jest już zbyt skomplikowane jak na teatr. Chyba nawet literatura nie jest w stanie w pełni wszystkie te niuanse oddać. Przypomina mi się Alberto Moravia. W "Pogardzie" zdaje się mówić o tym, kiedy zaczyna się koniec pięknego związku. Niekiedy pół słowa, niekiedy nieodpowiedni gest, jest cała litania rzeczy, które powodują absolutną wywrotkę, zmianę, kres miłości.
Jak u Maxa Frischa w "Homo Faber". Jedno wypowiedziane w kłótni kochanków słowo zniszczyło życie trzech osób.
- Wydaje się, że wszystkie miłosne wywrotki są bardzo dobrze opowiedziane w kulturze. W naszym spektaklu do wywrotek jednak nie doprowadzamy. U nas miłosny ferment trwa cały czas. Wciąż płynie, choć przybiera rozmaite formy. Czy to jest spektakl o miłości czy o niemożności opowiedzenia o miłości? Na to pytanie odpowie nam premierowa widownia. Zresztą czeka ją na początku coś dziwnego. Przez pierwsze dziesięć minut będziemy mówić po włosku.
Może zadziałać jak w pewnym filmie, gdzie kobieta prosi ukochanego, by w łóżku mówił do niej tylko po francusku, mimo że nie rozumie ni w ząb.
- Po to jest ten wło
ski u nas. Żeby wyzwolić coś, co oni, ci z Południa przeżywają na okrągło, a my tylko od święta. Naprawdę trudno się od tego stereotypu uwolnić. Wszystkie możliwe piosenki o miłości są stamtąd, choćby i Erosa Ramazzottiego. (śmiech). A Włosi lubią o miłości gadać. Barwa i rytm tego języka też jest li tylko rozwibrowanym podążaniem za spełnieniem. Przygotowując spektakl słuchałem monologów teatralnych reżysera i dramaturga, noblisty Dario Fo. Są to teksty bardzo polityczne. Ale kiedy on, Włoch, o tym mówi, nie mam poczucia, że atakuje i obraża cały świat, bo tym językiem, mam wrażenie, nie można obrazić. Mówię to jako mieszkaniec północnej krainy, który to tam, na Południu, chciałby przeżyć wszystko co najmilsze, bo tam słońce świeci osiem miesięcy w roku, to tam wiatry są spokojniejsze i to tam wszystko sprzyja miłosnym fermentom.
O czym mówi włoski tekst waszego przedstawienia?
- O podróży w górę, o wyrwaniu tajemnicy Bogu, tylko że nikt już nie ma siły iść tak wysoko. Zatem obejrzyjmy coś, co zawsze jest na horyzoncie, a co nazywamy miłością. Chcemy pokazać, że te krótkie chwile fermentu to właśnie jest miłość, a cała reszta to już bardzo poważna sprawa, ta reszta to życie.
Gabriela Pewińska
POLSKA Dziennik Bałtycki
13 grudnia 2014