Miły wieczór z panem Bondem

Na przejściu dla pieszych w dwudziestym siódmym dniu stycznia późnym wieczorem sto metrów od Teatru Polskiego i siedemdziesiąt metrów od Teatru Capitol spotkałem dwie zaprzyjaźnione dziewczyny: Anię Skubik i Kasię Geras. Zagadnąłem, by się upewnić, czy były na Bondzie - premierze Capitolu na scenie Polskiego. Pokiwały głowami, a ktoś ze stojących obok spytał, czy był też James. Ja także byłem na tym Bondzie i zacząłem się poważnie zastanawiać, czy James też był...

Wcześniej spotkałem paru pokrzywionych i pokrzywdzonych, że to takie błahe i o niczym. W tym kilku młodych recenzentów. Zadawałem im dwa te same pytania. Czy byli kiedyś na prawdziwej rewii i czy oglądali większość filmów o Jamesie Bondzie. Potwierdzali, że tak. Wygląda, że chodziliśmy na "inne" rewie i oglądaliśmy "inne" filmy. Daję słowo honoru, że wszystkie rewie świata są błahe, bo składają się ze scenek skomponowanych ku uciesze widzów, którzy przy stolikach z "nocnymi lampkami" siedzą, jedzą, lulki palą, się przytulają i jest im przyjemnie. A filmy o Bondzie są głupie i o niczym. To, co oglądaliśmy razem wszyscy wyżej wymienieni, dokładnie tak zostało zrobione zgodnie z konwencjami.

A jak to miało być? Wiem, gdyby był James, możliwe, że zamiast rewii sensacyjnej - byłby dramat narodowy o Jamesie Bondzie pt. "Polska trauma". Brytyjski agent 007 na prośbę Macierewicza i Fotygi ścigałby Ruskich, żeby im ten zamach udowodnić pod Smoleńskiem. Pamiętajmy, że James popijający wstrząśnięte martini, w przerwach w piciu... nigdy nie przegrywał. Nie będę wnikał, dlaczego dyrektor-reżyser-scenarzysta Kondzio nawet do tej koncepcji się nie zbliżył. Niech go ocenią prawdziwi patrioci. Choć powinien dostać plusa za finał z Janosikiem. No tak, ale Janosik - ten tego - nasz, a czasami nie nasz. Mniejsza o to, ale nie starczyło na prawdziwy skórzany pas z czterema klamrami ani na prawdziwe "góralskie sukniane portki" z haftowanymi parzenicami. Niestety, u nas słowo "haftować" też się źle kojarzy. Prawda jest taka jednak, że wszystkie koszty poszły w samochody BMW model rowerowy 1962. Były, oczywiście, tańce góralskie. Ino nase cy słowackie? Powiedzmy wprost, jak należy! Unijno-europejskie już dzisiaj. Jak oscypek. Gdyby premiera Capitolu była prawdziwą rewią, a nie produkcją repertuarową, to po kilku spektaklach słabsze numery wymieniano by na lepsze. Rewię grało się codziennie, gdy była rewelacyjna, albo regularnie w tych samych terminach tygodniowych, gdy była bardzo dobra, aż do momentu, kiedy widzów było za mało, by opłacało się grać. Od razu powiem, co bym już wymienił albo doinscenizował, innymi słowy, poprawił. Znam się na tym, jak wszyscy Polacy na wszystkim. "Mister Goldfinger" Elżbiety Kłosińskiej jeszcze bardziej należało przerysować. Tyle kochanego ciała daje takie możliwości. Okrutniejszy byłbym wobec: "Jak mogłeś mnie zostawić" Justyny Antoniak i "Żyć możesz nie raz" Magdaleny Wojnarowskiej oraz "Do jutra przy mnie trwaj" Marty Dzwonkowskiej - wymieniłbym je na inne kawałki, bo nudne. Choć wokalnie były bardzo przyzwoite. Ale rewia to rewia i interes musi się kręcić...

Trzy dni po premierze w Capitolu zmarł właściciel pięciu Oscarów za kompozycję, autor muzyki do siedmiu piosenek z programu wrocławskiej rewii - John Barry.

Zawsze na scenie teatru muzycznego, musicalowego czy rewiowego najbardziej przeraża mnie wprowadzanie tylnymi drzwiami przed widzów Fiodora Dostojewskiego czy innych drążycieli dusz i duszokrążców. Świat woli się bawić, zwłaszcza, gdy nie jest zabawnie... A zapomniałem dodać, że ta rewia nazywa się "Ścigając zło" i jest grana gościnnie na nie swojej scenie, czyli rzadko. Polujcie, bo spędzicie miły i zaskakujący momentami wieczór.



Krzysztof Kucharski
POLSKA Gazeta Wrocławska
5 lutego 2011
Spektakle
Ścigając zło