Mistrz dialogu

Andrzej Łapicki był jednym z gigantów Polskiego aktorstwa. Z dystansem traktował własny talent i popularność. nie chcę by znoszono mnie ze sceny mawiał.

Jeszcze w ostatnim sezonie w miarę regularnie pojawiał się na premierach w warszawskich teatrach. W towarzystwie żony, zawsze nieskazitelnie elegancki, cedził komentarze na temat obejrzanych przedstawień. Ci, którzy go znali lepiej, wspominają, że bywał wyrozumiały, ale też okrutny. Może dlatego, że wiedział, co w spektaklu nie zagrało - ze swą przynależnością do porządku wysokiej kultury, z szacunkiem dla poezji i polszczyzny, wreszcie z tym, że choćby nie wiem jak się starał, nie mógłby zatuszować, że jest z inteligencji. Może Łapicki nie kojarzy się tak bardzo z zagranymi postaciami, ale ze specyficzną aurą, jaką otaczał swych bohaterów. Nie bez przyczyny Andrzej Wajda obsadził go jako własne alter ego we "Wszystko na sprzedaż". Ironią i goryczą Łapickiego obdarzył także Poetę z "Wesela". Pamiętamy go z niezapomnianych, nowocześnie kreślonych męskich portretów w filmach przyjaciela od lat i na zawsze Tadeusza Konwickiego, przede wszystkim z "Salta" i "Jak daleko stąd, j ak blisko". Tyle że mimo ogromnej popularności Andrzej Łapicki wolał wycofać się w sile swojej aktorskiej osobowości. Żartował, że nie chce, by znoszono go ze sceny. Pojawił się jeszcze epizodycznie jako Car w "Lawie" Konwickiego oraz - po dziesięciu latach - jako ksiądz w "Panu Tadeuszu" Wajdy. Pożegnanie z aktorstwem teatralnym zaplanował i przeprowadził wspaniale. W1995 r., mając lat 70 z małym hakiem, zagrał starego Radosta w zrealizowanych przez siebie "Ślubach panieńskich" Fredry w warszawskim Teatrze Powszechnym. To było żywe, inteligentne przedstawienie. A w nim Łapicki jako cyniczny, lecz wyrozumiały mentor. Reżyserował swojego ukochanego Fredrę dziesiątki razy, kierowany przez siebie stołeczny Teatr Polski zamienił właściwie w Dom Fredry. Inscenizował go z poszanowaniem konwencji i tradycji, z pietyzmem, ale i humorem, składając cześć, ale nie na kolanach. 

W nowym sezonie miał zagrać we "Fredraszkach" w Teatrze Narodowym szykowanych przez Jana Englerta, w Polskim miał być Dyndalskim w "Zemście". Bo złamał jednak słowo i namówiony przez Englerta powrócił cztery lata temu na scenę w roli Szabelskiego w jego "Iwanowie". I jako stary dandys, niegdysiejszy amant, który pogodził się ze starością i z ironią wypatruje śmierci, był znakomity, najlepszy w gwiazdorskiej obsadzie.

Jeśli miałbym powiedzieć o Andrzeju Łapickim tylko jedno, rzekłbym, że był niezrównanym mistrzem dialogu. Niemal kongenialnie przeniósł na scenę "Sztukę konwersacji" Kazimierza Brandysa, sam zagrał główną rolę. Udowodnił tym, że teatr bywa też sprawą duchowego powinowactwa. Są tacy, którzy ze sobą nie pogadają, i tacy, którym do siebie blisko. Wszystko zależy prawdopodobnie od sposobu bycia. "Sposób bycia" - tak nazywały się miniatura Brandysa oraz monodram Łapickiego. Sposób bycia - tak nazwałbym fenomen Andrzeja Łapickiego. Sposób bycia w życiu i w sztuce. Nie ma sensu go określać. Był absolutnie wyjątkowy.



Jacek Wakar polskie Radio
Wprost
31 lipca 2012
Portrety
Andrzej Łapicki