Mistyka i piekło
Najnowsza premiera Opery Wrocławskiej - "Borys Godunow" Modesta Musorgskiego w reżyserii Waldemara Zawodzińskiego potwierdza zarówno klasę zespołu Ewy Michnik, jak i samego realizatora tego niezwykłego dzieła.To historia o władzy, o cenie, jaką płacą ci, którzy ją zdobywają, i o tym, jak bardzo zaślepia tych, którzy marzą o jej zdobyciu. Musorgski był zafascynowany jednym z najburzliwszych okresów w historii Rosji rozpoczętym panowaniem Iwana IV Groźnego. Po jego śmierci tron carów objął Borys Godunow, jeden z najbliższych zaufanych Iwana. I choć był zręcznym politykiem, klęski głodu i narastająca słabość państwa musiały doprowadzić do katastrofy. Po śmierci Godunowa zaczął się okres wielkiej smuty.
Opera Musorgskiego, który oparł się na poemacie Aleksandra Puszkina "Borys Godunow", to właściwie ciąg scen. Nie ma w niej linearnego wątku łączącego wszystkie akty. Nie ma jednego bohatera, chyba że za takiego uznamy lud. Ale mamy niebywałe emocje, egzystencjalny ból i strach. Tę paletę uczuć Zawodziński rozgrywa doskonale posiłkując się własnego autorstwa scenografią. I po raz kolejny potwierdzając, że jego opery chłonie się obrazami pełnymi cytatów z malarstwa (Rublow, Caravaggio), architektury, czy filmów, uzupełnianymi świetnymi kostiumami Małgorzaty Słoniowskiej.
We wrocławskim "Godunowie" jednym z mocniejszych akcentów jest chór - trudno zresztą, by było inaczej, bo jego partie osadzone w muzyce prawosławnej są i mistyczne, i monumentalne zarazem.
Świetnie prowadzona przez Ewę Michnik orkiestra sprawia, że dzieło genialnego Rosjanina odsłania całe bogactwo motywów muzycznych: od piosenek ludowych, przez śpiewy cerkiewne, po poloneza w akcie polskim. Ale prawdziwą wisienką na torcie są soliści. Od dawna powtarzam głośno, że Mariuszowi Godlewskiemu (jezuita Rangoni) mogę codziennie czyścić buty.
Po "Godunowie" tylko mogę dodać, że zakładam jego fan club. W niedzielnym spektaklu duet, który stworzył z bezkonkurencyjną Iriną Żytyńską w roli Maryny Mniszech, nie ma ani jednego fałszywego akcentu. I gwoli uzupełnienia - Żytyńska z powodzeniem występuje na deskach teatrów operowych we Włoszech i Hiszpanii, bo nie tylko jest wybitną mezzosopranistką, ale i kobietą wyjątkowej urody.
Świetnie wypadli Leonid Zakozaiev w roli Dymitra Samozwańca, którego miłość do Maryny (nazwanej przez Rosjan dumną Polką) przyniesie mu zgubę, i Zygmunt Magiera w roli Jurodiwego, na poły szaleńca, wieszcza i świętego, żywego sumienia przemawiającego do cara. I wreszcie sam car - Bogusław Szynalski.
Kiedy pojawił się w pierwszym akcie, z wyraźnie nierozgrzanym głosem, miałam obawy, że nie podoła. Ale w kolejnych aktach pokazał klasę. Jego Godunow to człowiek zmęczony, przerażony demonami, które idą za nim z przeszłości, które czają się w kątach kremlowskich komnat. Coraz bardziej szalony, resztkami sił próbuje chwycić się realnego życia i myśli o dzieciach - Ksenia (Iwona Rutkowska) właśnie straciła narzeczonego, Fiodor (gościnnie Sebastian Kaniuk) chyba nie rozumie grozy sytuacji i nie przeczuwa, jaki czeka go los.
Godunow Szynalskiego to już nie car, ale człowiek przygnieciony władzą. Kiedy umierał, przypomniała mi się pełna grozy scena śmierci Janusza Radziwiłła z "Potopu" w genialnej kreacji Władysława Hańczy.
Katarzyna Kaczorowska
POLSKA Gazeta Wrocławska
30 kwietnia 2010