Moje ciało, moja prawda

Rozmowa ze Stanisławą Celińską

Remigiusz Grzela: Jeśli każda sztuka bierze się z niespełnienia, jak kiedyś powiedziałaś, to jakie dzisiaj są twoje niespełnienia? 

Stanisława Celińska:
To temat mojego życia. Dzisiaj jest inaczej - ciągle staram się coś zrobić lepiej, prawdziwiej. Dlatego pokonuję drogę, która pozwoli mi zniknąć z powierzchni ziemi - stać się samym tematem. Ta droga istnieje. Najbardziej przejawia się teraz w "Księdze Hioba", do której wróciłam po wielu latach. Staram się, żeby mnie jako postaci, która nazywa się Stanisława Celińska, nie było w ogóle. Próbuję pozbawić ją biologii, aby został czysty przekaz - cierpienie, rozmowa z Bogiem, pretensja i miłość, odrzucenie i powrót.

Kiedy zaczynałam grać "Księgę Hioba", co zbiegło się z morderstwem ks. Jerzego Popiełuszki, byłam mniej świadoma. Istnieje nagranie: młoda kobieta o nawet ładnej twarzy coś przeżywa, coś robi z rękami. Dzisiaj staram się stopić z tematem tak, żeby mi nic nie przeszkadzało, żebym nie czuła, że cisną buty, coś boli. Czyli wypełnić temat inną treścią niż ja sama. Dzisiaj na tym polega moje niespełnienie. Doskonałość jest tylko Bogu przypisana, ale próbuję zrozumieć, zbliżyć się.

Często czułaś się doskonała?

- Częściej, kiedy mniej wiedziałam. A teraz wiem, że teatr to nie jest praca samotna. Mogę się starać, ale to nie jest ten dzień, ta godzina i nie ten odbiór. Ostatnio młody człowiek zwrócił mi uwagę, że czegoś mu brakowało. Doszłam do tego, o co mu chodzi. Zastanawiałam się, na ile Bogu można wymyślać, czy ton bólu jest odpowiedni. Hiob przeżywa, niejako siedząc w prochu i popiele. Przez postawę zgiętego z bólu Hioba, jak to robię teraz, glos cierpienia zaczął brzmieć prawdziwiej, niż gdy byłam wyprostowana.

Wielu lat potrzeba, by osiągnąć prawdę?

- Dużo się wydarzyło w moim życiu. Straciłam i musiałam odzyskać wszystko. Nie byłam tak czysta i szlachetna jak Hiob, straciłam wszystko przez własną głupotę, ale Pan Bóg mi wszystko zwrócił. Sama na sobie doświadczyłam cudu. Weszłam na odpowiednią drogę, zrozumiałam i pokochałam Pana Boga takiego, jakim jest moim zdaniem, dostrzegłam jego miłość, samotność, zapracowanie. Kiedyś w swojej pysze mówiłam, że ze wszystkim świetnie sobie poradzę, a sama ze sobą nie mogłam sobie dać rady. Przemiana we mnie wiąże się z religią. Dlatego powiedziałam, że niespełnienie to temat mojego życia. Byłam dzieciakiem niepotrzebnym, zawszonym, brudnym, takim powojennym, co to się urodził bez sensu. Chciałam zwrócić na siebie uwagę.

Naprawdę miałaś takie poczucie?

- Naprawdę. Ale pamiętam, jakie były okoliczności. Mama miała zaproszenie do konserwatorium w Paryżu, ale wojna to zatrzymała. Poznała ojca, mieszkali na Pradze, na Stalowej. Mama grała na skrzypcach, na ruinach Warszawy z koleżanką zbierały do czapki pieniądze. Ojciec był pianistą, grał Chopina. Był bardzo chory. W domu był alkohol. To było takie artystowskie towarzystwo. Nie miał kto się mną zająć. Nie było co jeść. Mama maczała skórki chleba w oliwie. Nagle w naszym domu pojawiła się macocha mojej mamy, moja przyszywana babcia. Prawdziwa babcia - Rosjanka - zmarła, kiedy mama miała 14 lat. Ta dobra pani, jak nazywam przyszywaną babcię, była innej krwi i z innego pnia. Zobaczyła ten dom i zaczęła od podstaw - zaprowadziła mnie do kościoła. Odkryłam misterium mszy, kolory, kadzidła, ornaty, złoto, trudno wytłumaczyć, co zobaczyłam w zderzeniu z domem. To był mój pierwszy teatr.

A była już niezgoda na rzeczywistość w tym małym dziecku?

- Szalona. Jest taki film "Cudotwórczyni" w reż. Arthura Penna o dziewczynce, która nie mówi. Główna bohaterka - anioł nie człowiek - uczy ją mowy, zajmuje się nią, a ona kąsa, jest takim małym potworkiem. Też taka byłam. Kiedy babcia przywiozła mi lalkę, to ja ją za nogi i od razu wyrżnęłam jej głową o ścianę. Była we mnie duża agresja. Pierwszym słowem, jakiego nauczyła się ta dziewczynka z filmu, była "woda". To też było moje pierwsze słowo. Ojciec umarł, gdy miałam trzy lata. Kiedy był chory, czesałam go, przytulałam się. Nie wiem, ile tam było miłości, na ile mnie kochał. Zostało po nim pianino, które jest u mojej córki.

Po śmierci ojca ten dom był lepszy?

- Myśmy zaraz stamtąd wyparowały. Zabrała nas dobra pani. jakiś czas mieszkałyśmy we Włochach, potem w Legionowie, a potem mama dostała malusieńką kawalerkę w Warszawie, przy Solnej, obecnej alei Jana Pawła II. Byłyśmy trzy kobiety. Mój herbowy dziadek, pan w białych rękawiczkach, zaginął podczas wojny. Był farmaceutą i meteorologiem. Babcia stale zarzucała mamie, że popełniła mezalians, wchodząc w taką rodzinę z Pragi. Pytasz o niespełnienie. Nigdy o tym nie mówiłam. Ponieważ na początku nie wszystko poszło tak, jak powinno, z karierą mamy, to kiedy zachorowała na raka, mówiła, że cierpienie oddaje za mnie. Cierpi, żebym wszystko miała. Miałam ochotę coś sobie zrobić, żeby tego nie mieć. Bolało mnie. Mówiła to w dobrej wierze. Miała 35 lat, kiedy skończyła konserwatorium w Warszawie, dojeżdżając z Legionowa o świcie. Byłyśmy na jej dyplomie. Uczyła w dwóch szkołach, była bardzo silną, wspaniałą kobietą. Grała w filharmonii, jeździła po świecie. Zrobiła to wszystko i pracowała na nas trzy, utrzymywała dom. Myślę, że tę siłę odziedziczyłam po niej. Jestem z tej samej krwi.

Babcia była inna?

Praktyczna, zrównoważona, bez skłonności do przesady, nic miała ochoty się upić na przykład. Owszem, robiła wino z głogu. Ponieważ gąsior stał wysoko na kredensie, mówiła, żebym weszła na stołek (bo jej było trudno) i pociągnęła z rurki. Nie miała świadomości, że ktoś się może uzależnić. Była chodzącym ideałem. Miała jedną słabość, paliła papierosy w ilościach monstrualnych mimo płuc nadwyrężonych przez Ravensbrück, przez hitlerowca, który ją kopnął. Była jak kozak, chodziła, jakby właśnie zeszła z konia. Miała pałąkowate nogi i mówiła energicznie: "Stasiuńka, raz, dwa!". O dziadku Antonim mówiła, że to była dupa wołowa. Dziadek był delikatny i tym samym gasił jej wyjątkowy temperament. Byli dobraną parą. Po mojej prawdziwej babce Rosjance mam "przepastną duszę". Dobrze się czuję w Rosji. Moja prababka była Hiszpanką. Na pewno stąd mój temperament. No i gdzieś tam we krwi śpiewa cygańszczyzna. Uwielbiam muzykę Romów, moja dusza wtedy tańczy, że ojej! Wolność się odzywa. Trudno mnie okiełznać. Czasami to nie jest dobre. Zwłaszcza kiedy podlewałam to jeszcze alkoholem, to już w ogóle była masakra. Nie mam takiej dyscypliny, jaką miała babcia. Muszę nad tym ciągle pracować.

A kiedy miałaś ostatnio absolutne poczucie wolności?

- Bezgranicznie i bez żadnego opamiętania można kochać Pana Boga. W tej miłości jest wolność i cały kosmos. Czy z drugim człowiekiem jest tak samo? Jeżeli komuś powiem: "nie mogę bez ciebie żyć", to już założyłam mu pętlę na szyję. W miłości między partnerami dobrze, kiedy jest uwaga, dystans, tajemnica - może nawet w łóżku, żeby ciągle coś było w zanadrzu, co intryguje. Moja słynna babcia mawiała: "Stasiuńka, nigdy nie pokazuj całej dupy, zawsze tylko kawałek".

A zgoda ze sobą to wolność?

- Myślę, że tak. Ostatnio przeczytałam: człowiek mądry jest zawsze szczęśliwy. Zrozumiałam, że mądry jest w stanie sobie wszystko wytłumaczyć - nawet śmierć najbliższych. To się tak łatwo mówi, ale to bardzo trudne. Niedawno straciłam moją sunie Teklę. To był koniec świata. Miałam taki pogląd, że tylko Teklunia i już nigdy nikogo, że odpocznę, zajmę się kolanami, pracą, będę jeździć do wnuczki. Zajmę się sobą? Aż mi się niedobrze zrobiło, jak pomyślałam, że będę chodzić po lekarzach. A ponieważ tak bardzo cierpiałam, zrozumiałam, że żyję dłużej od zwierząt po to, żeby ich jak najwięcej uszczęśliwić. Wróciłam z lecznicy do domu i zaczęłam płakać, wyć właściwie - spalić ten dom, spalić działkę, po co mi to?! Po co mi te puste meble?! Pojechałam do szpitala, siedziałam u Tekluni całą noc - tam było moje miejsce, bo tam było moje serce. Chciałam pojechać do Schroniska na Paluchu po jakiegoś pieska. Ale lekarki powiedziały, żebym poczekała. I przyprowadziły mi czarną dziewięcioletnią suczkę. Jej właściciel nie mógł jej dłużej trzymać, bo przeszedł paraliż. Czy to nie cud, że pojawiła się tego samego dnia?

Cierpienie to siła?


- Trzeba się wypłakać. Bardzo ważne, by nic hamować łez. Cierpienie, niepowodzenia bardziej nas kształtują i nam pomagają. Sukcesy są groźniejsze, powodują lenistwo, osiadanie na laurach. Aż nagle dostajemy takiego kopa, że przypominamy sobie, gdzie jesteśmy. Ostatni rok był dla mnie bardzo trudny - po kilku latach sukcesów, nagród, och, ach, co to się nie działo, jaka to ja jestem wielka, nagle - jedna przeprowadzka, druga, śmierć pieska, a potem jeszcze umarł weterynarz, który prowadził moją Teklę i ją usypiał, 43-letni człowiek. Przecież przed chwilą się uśmiechał tym swoim niezwykłym uśmiechem, był taki żywotny, szybki, mądry, o wyjątkowym podejściu do zwierząt. Kochałam mojego pana doktora. Świat znowu mi się zawalił. Stałam nad jego grobem i myślałam, żebym umiała podziękować Panu Bogu za każdy przeżyty dzień. Bo tak naprawdę tylko ten przeżyty dzień się liczy... Nowy piesek, którego mam dzięki temu lekarzowi, pomógł mi wyjść z dna rozpaczy.

Decyzja o końcu z nałogiem też wzięła się z dna rozpaczy?

- Nie radziłam sobie. Mówiłam, że już przestaję pić. Kończyłam to zdanie i mówiłam: "czy mogę prosić pięćdziesiątkę?". Zobaczyłam, że coś niedobrego dzieje się w moim mózgu, że to są Demony i być może trwa walka o moją Duszę.

A co działo się, kiedy wracałaś z baru do domu?


- Zobaczyłam, że jest źle. Stanęłam przed lustrem, powiedziałam: "jesteś alkoholiczką". Nie poradzisz sobie sama. Módl się. I zaczęłam się modlić o Odjęcie. We wszystkich stanach - pijanych, trzeźwych - błagałam o Odjęcie nałogu.

Jak się potem wyciszyć, bez AA, bez terapii?

- Do tej pory jest problem, choć picie rzuciłam 24 lata temu. Niedawno pewien reżyser zwrócił mi uwagę na coś, o czym nie myślałam - alkoholicy mają zmienność nastrojów. Ta huśtawka jest strasznie upierdliwa. Często mam trudność z podejmowaniem decyzji. Kiedy przestałam pić, miałam zmaltretowany fizycznie organizm, na przykład wrzody, które trzeba było podleczyć. Musiałam się uspokoić, więc brałam relanium. Byłam bardzo słaba, ale stopniowo nabierałam sił. Musiałam się uczyć wszystkiego na nowo. Bez alkoholu. Pracować. Cieszyć się życiem. Nie bać się być samemu. Pijący alkoholik nie umie być sam, prawdopodobnie boi się spojrzeć Prawdzie w oczy. Jestem samotnikiem z natury, ale kiedy piłam, nie mogłam być sama. Poza tym bardzo lubię dawać, ale wtedy nic mogłam dawać, mogłam tylko brać i potrzebować, na przykład pożyczać pieniądze. Musiałam siebie pokochać, ale najpierw polubić na nowo, bo już nienawidziłam tej gęby. Twarz była obrzęknięta, zmieniona. Była wtedy we mnie też spora doza nienawiści do tych, którzy przestali we mnie wierzyć. Powiedziałam sobie: "ja wam jeszcze pokażę". Ta "nienawiść" była potrzebna. Zresztą nieważne, co zrobi człowiek nieszczęśliwy i pijący. Ważne, żeby przestał pić. Cokolwiek zrobi, będzie dobre. Ważne, żeby nie zabijał już siebie, tylko stworzył siebie na nowo, żeby służyć innym.

Dla teatru na nowo odkrył cię Krzysztof Warlikowski. Dla ciebie samej też?

- Kiedy go poznałam, skończyłam 51 lat. Tak, odkrył mnie dla samej siebie. Zobaczył w tej starszej zapyziałej pani, która pracuje na utrzymanie domu, Agnisię z "Nocy i dni", dostrzegł to światło, a potem zobaczył we mnie postaci ze swoich następnych spektakli, na przykład Gertrudę w "Hamlecie". Kto by mnie wtedy obsadził w tej roli? Nikt. Kiedy mierzyłam kostium do tej roli, zobaczyłam swoje odkryte ramiona, to cielsko wylewające się z sukni, wpadłam w histerię. Nie rozumiałam wtedy, co to znaczy. Dlaczego ja gram Gertrudę? A potem nie rozumiałam, dlaczego gram Kobietę z Peep-show w "Oczyszczonych". Później dotarło do mnie, czym może być ciało w teatrze, czasami stare, chore. Jest świadectwem, jest potrzebne, piękne, jest w nim prawda. Ale to wszystko zrozumiałam dzięki Warlikowskiemu, który dał temu początek. A potem już sama zaczęłam namawiać kolegów i koleżanki do rozbierania.

W spektaklu "Koniec" w jego reżyserii jest scena, w której syn rozbiera matkę do snu.

W staniku miał mnie zostawić do spania? Tam jest ta czwarta ściana, bo w ogóle nie czuję, że to ja jestem rozbierana. To matka jest rozbierana. Krzysztof często chce, żebym się wypowiadała na temat sztuki, żebyśmy wszyscy się wypowiadali na próbach. Daje wolność. Idzie drogą, którą też z nim zmierzam. Chcę wnosić do jego spektakli moją duchowość, bo świat nie składa się tylko z mroku, jest w nim też dużo Piękna, Dobra i Światła. Ale Krzysztof to Piękno czuje. Pokazując takie mięso jak w "Oczyszczonych", pokazując głód miłości, drastyczność, można uzyskać ten sam efekt, co kiedy mówi się tylko pięknie i górnolotnie. Na zasadzie kontrastu. Biorę w siebie treści trudne, mocne, czasem wulgarne. Pokazuję to przez siebie. Widz może wtedy powiedzieć: to jest Złe, ale ja taki nie jestem, bo pragnę Dobra. Dobrze, że kocham, bo ona nie kocha. Ta "ona", ta zła na scenie, to jestem ja. Krzysztof kocha ludzi, ma pasję, chce naprawić świat, chce mówić o rzeczach, które bolą, o pewnych mniejszościach, o miłości, o pognębieniach ludzkich. Z kimś takim chcę iść dalej. Szukam prawdy jak górnik, boli mnie, kiedy nie mogę trafić. Ale wierzę w to, że ten genialny komputer mózg, oczywiście przy boskiej pomocy, pozwoli tej Prawdzie któregoś dnia się objawić.

Jak to diagnozujesz, z reakcji publiczności?

- Śpiewałam recital złożony z moich piosenek i wierszy Szymborskiej. Po występie podeszła do mnie kobieta zalana łzami. Powiedziała: "Boże, jak ja pani dziękuję, nie wiem, co się ze mną działo, to wszystko tak było, jakbym to ja robiła. To ja byłam tą dziewczynką z wiersza, która pociąga za obrus". Oglądałam słynne "Dziady" w reżyserii Kazimierza Dejmka w roku 1968. Scena była pochylona do przodu. W pewnym momencie Gustaw Holoubek, grający Gustawa-Konrada, odwracał się i zaczynał mówić. Nie robił nic szczególnego. Nie epatował głosem, nie machał rękami, po prostu mówił, a ze mną działo się coś niewyobrażalnego. Przez całe lata zastanawiałam się, co on wtedy ze mną takiego zrobił. Doszłam do tego i jeszcze zdążyłam mu o tym powiedzieć... Otóż on mówił w moim imieniu. To ja byłam na scenie, to ja wadziłam się z Panem Bogiem. Aktorstwo Gustawa Holoubka było doskonałym przykładem na istnienie przezroczyste na scenie.

Edith Piaf śpiewała, że niczego nie żałuje. Możesz tak powiedzieć?

- Mogę. Ale nie powinnam. Nie ma siły, żeby człowiek, który pił i zrobił krzywdę swoim dzieciom, nic żałował. Córka zapamiętała, czego ja nie pamiętałam, że nie przyszłam na jeden koncert do szkoły muzycznej. Syn na pewno też zachował w pamięci różne przykre rzeczy. Wiem, że pewnych spraw nie mogę sobie darować, ale powinnam i muszę, żeby iść dalej. Miałam szansę, żeby odpokutować. Pokuta jest szansą. Może dalej pokutuję? To dobrze. Niech tak będzie. Niech pokutuję. Do zupełnego Oczyszczenia. W każdej chwili można zacząć wszystko na nowo. I ty też możesz powiedzieć sobie: dzisiaj jest pierwszy dzień reszty mojego życia.



Remigiusz Grzela
Zwierciadło
3 sierpnia 2012