Moskwa. Reaktywacja

Do repertuaru Teatru Nowego wracają spektakle zdjęte przez Zbigniewa Brzozę, w tym "Mistrz i Małgorzata" Andrzeja Marii Marczewskiego. Dla poprzedniego, usuniętego w atmosferze skandalu dyrektora od produkcji dochodowych przedstawień dla szkół ważniejsze były walory artystyczne. Teraz Teatr ratuje się wznowieniami sprzed dyrektury Brzozy i rzeczywiście widownia pęka w szwach. Tylko co zrobić, żeby Nowy pod względem artystycznym na powrót zaczął coś znaczyć?

Za nami trzy premiery Teatru Nowego w tym sezonie - żadna z nich nie zrobiła oszałamiającego wrażenia ani na widzach, ani na recenzentach. Czas najwyższy przyznać, że obwinianie Zbigniewa Brzozy za cale zło tego świata było błędem, czego najlepszym przykładem jest fakt, że osoby, które przyszły po nim nienajlepiej radzą sobie z doborem spektakli i reżyserów, których zapraszają do współpracy. Teraz nawet wskazanie winnego tej sytuacji niewiele pomoże, bowiem były prezydent Łodzi, który odwołał Brzozę, został na drodze plebiscytu usunięty ze swego stanowiska. Ponad 95 % głosujących (taka liczba powinna robić spore wrażenie nawet na największych piewcach wielkości znanego polityka) nie chciało już oglądać znienawidzonego prezydenta miasta. Cała sytuacja przypomina wydarzenia z dramatów Szekspira, gdzie władza przechodzi z rąk do rąk, a kolejne ofiary tyranów szybko zastępowane są nowymi, bardziej uległymi poplecznikami. Zadziwiająco aktualnie brzmią w tej sytuacji także niektóre fragmenty „Mistrza i Małgorzaty” - przecież to właśnie w tym utworze Bułhakow opisał elementy specyficznej rzeczywistości Moskwy lat 30. XX wieku oraz życie w czasach, gdy wolność słowa była pojęciem abstrakcyjnym. Czy współczesna Łódź przypomina dawną Moskwę? 

Pod pewnymi względami na pewno, choć łódzki spektakl nie oddaje w pełni świata i praw rządzących opisaną przez Bułhakowa rzeczywistością. Największym błędem „Mistrza i Małgorzaty” w reżyserii Marczewskiego jest brak skupienia na jednym z wątków powieści, albo chociażby wyeksponowania i dogłębnego zanalizowania któregokolwiek z nich. Przedstawienie trwa bite 4 godziny (co wystawia na próbę zdolności percepcyjne widza) - oglądamy kilka scen z Poncjuszem Piłatem (Stanisław Brejdygant) oraz kilkanaście odsłon z życia diabelskiej świty i tytułowych bohaterów, jednak wielbiciele prozy wybitnego rosyjskiego pisarza zapewne poczują niedosyt związany z dość pobieżnym potraktowaniem głównych motywów, które nie bardzo trzymają się kupy. Skoro wycięto większość kwestii odnoszące się do rosyjskiej rzeczywistości diabelska świta nie za bardzo ma co ośmieszać, chyba, że będzie to śmiech autoironiczny, bowiem podobieństwo Azazella (długi, czarny, skórzany płaszcz i czerwony „czubek” na głowie) do stylu Michała Wiśniewskiego nie umknęło uwadze młodzieży i sprowokowało głośne komentarze. Reżyseria to sztuka dokonywania wyboru, nie można inscenizować wielowątkowej powieści bez dokonania znacznych skrótów. Zapewne reżyser miał w pamięci fakt, że uczniowie, którzy zjawią się na przedstawieniu, będą chcieli jak najlepiej poznać fabułę lektury, jednak oni także przeżyją srogie rozczarowanie. Spektakl jest tak skonstruowany, że nie zadowoli żadnej z grup odbiorców. W tym wypadku zasada złotego środka okazała się chybionym pomysłem.

Przestrzeń jest niezwykle rozbudowana w głąb sceny, dzięki czemu uzyskano kilka planów gry - z jednego na drugi przenosi nas światło, dzięki któremu z ciemności wyłania się kolejne miejsce. W najbardziej oddalonych od widowni punktach sceny znajduje się wzgórze, na którym ukrzyżowano Chrystusa. Od czasu do czasu widzimy tam także opuszczaną z góry metalową konstrukcję tworzącą coś w rodzaju tarasu. Scenę i widownię łączy drewniany podest z wizerunkiem Jezusa, który zostanie podeptany przez poetę Iwana Bezdomnego (Waldemar Szyszak), akcja rozgrywa się także nad głowami widzów, bowiem nad widownią znajdują się liny, po których kilkakrotnie zjeżdżają aktorzy - dzięki temu mamy okazję podziwiać między innymi unoszącą się nad nami Małgorzatę (Monika Buchowiec), która udaje się na piekielny bal. A zatem jeśli chodzi o zaadaptowanie przestrzeni inscenizacja może stanowić przykład maksymalnego wykorzystania możliwości budynku. Widzowie podzielali zdziwienie tytułowej bohaterki, która nie mogła uwierzyć, że „to wszystko naprawdę się mieści w małym moskiewskim mieszkaniu”. Jednak należy podkreślić, że każde z miejsc zaznaczone było symbolicznie - szpital to łóżko z białą pościelą, a park, to jedynie ławeczka. O żadnym scenograficznym przepychu nie ma mowy - wyjątkiem była scena balu u Wolanda (Przemysław Wasilkowski), w której ustawione z tyłu lustra oraz kolorowe stroje gości tworzyły kontrast w odniesieniu do pozostałych scen spektaklu.  

Na szczególną uwagę zasługuje postać Księcia Ciemności - Woland w wykonaniu Przemysława Wasilkowskiego to znudzony, lecz zawsze panujący nad sytuacją władca, który jest zbyt dumny, by otwarcie okazywać złość czy dzielić się z kimkolwiek swoimi przemyśleniami. Scena występu iluzjonistycznego w Teatrze Variétés, w której stojący na podeście, tuż przed publicznością Woland przez kilkadziesiąt sekund milczy wpatrując się w przestrzeń to jeden z najmocniejszych momentów spektaklu. Gdyby napięcie dramaturgiczne, jakie udało się wytworzyć aktorowi, utrzymywało się na takim poziomie przez całe przedstawienie, śmiało można byłoby je uznać za sceniczne arcydzieło. Do tego jednak inscenizacji Marczewskiego daleko.

Korzyść, jaką widz może wynieść z przedstawienia, to obudzona chęć ponownego sięgnięcia po jedną z najwybitniejszych powieści wszechczasów, której aktualność jest porażająca. Można by też nadać spektaklowi nowy wydźwięk, chociażby zapraszając na widownię byłego prezydenta miasta i obserwując jego twarz, gdy ze sceny będą padały słowa o tym, że najłatwiej zniszczyć człowieka pozwalając mu robić to, na co ma ochotę. Czy jego reakcja dorównałaby gestom Klaudiusza oglądającego „Pułapkę na myszy” w reżyserii Hamleta?



Olga Ptak
Dziennik Teatralny Łódź
9 lutego 2010