Może lepiej do kina?

Para męt pikczers. Pamięta kto ich jeszcze? Bohaterowie cyklu skeczy z radiowych Sześćdziesięciu minut na godzinę z lat siedemdziesiątych. Grani przez Andrzeja Zaorskiego i Mariana Kociniaka szemrani kinomani, co sobie zachrypłymi głosami i nieco knajacką leksyką opowiadają filmy pojawiające się właśnie na ekranach.

Jak by to miło było, gdyby ożyli w naszych czasach. Gdyby Jędrek, bo to on bywał narratorem, znów opowiadał Mańkowi, jak to przed kinem Wars na Rynku Nowego Miasta zobaczył plakat Nocnego kowboja. Co go musiało przyprawić o wspomnienia; Wars był swego czasu miejscem rozpowszechniania lepszych filmów, niekoniecznie dostępnych w szerokim obiegu. Więc wszedł do środka i co zobaczył? Ekran zdemontowany, fotele zdemontowane, ciasna trybunka dla widzów, przed nią na paru łóżkach i gołej podłodze kłębią się aktorzy w sytuacjach z filmu. Niedosłownie skopiowanych: Julian Świeżewski jest przystojniejszy i zgrabniejszy od Jona Voighta, ale brak mu w oczach bezbrzeżnej pustki tego poczciwca z prerii, idealnie skrojonego na męską prostytutkę. Dustina Hofmana nie ma, a jeżeli już jest, to raczej z Tootsie (w brawurowej kreacji Rafała Kosowskiego jako transpłciowej Anny). Wszystko się pozmieniało: kiedyś na plakacie tytuł był po polsku, a film – amerykański, teraz tytuł jest po angielsku (Good Night Cowboy), a reszta stara się być rodzima. Z centralnym obrazem, kiedy to seks‑klienci naszego bohatera uroczystym, zbiorowym wyrokiem pozbawiają go członkostwa w narodzie polskim. Za homoseksualizm.

Ni diabła nie pasuje ta sekwencja – grubo ciosana, karykaturalna, ni to groteskowa, ni obrazoburcza – do reszty przedstawienia; na widowni czuć zdumienie, może i zażenowanie. Aliści bez niej polonizacja opowieści o hotelowym kowboju na godziny byłaby tak naskórkowa, że niemal niezauważalna. Więc powód zastosowania ostrej kreski da się zrozumieć, co jednak prowokuje generalne pytanie o sens takiego nicowania starych filmów. I jeszcze szerzej: o całą tę gorliwość, z jaką nasz teatr usilnie robi z siebie wice-kino.

Proceder jest nagminny i obejmuje całe spektrum życia scenicznego. Od komercyjnej Polonii Krystyny Jandy, wystawiającej (bez sukcesu) Miłość blondynki Miloša Formana po eteryczne Studio Teatralne Koło Igora Gorzkowskiego, szykujące właśnie premierę inspirowaną mało znanym skandynawskim dziełem filmowym. Pod noże teatralnych krojczych i fastrygantów idą bodaj wszystkie gatunki kina. I horror (własną wersję Lśnienia przygotował łódzki Nowy, choć tylko najżyczliwsi dostrzegą związki z Kubrickiem), i kryminał sądowy (Dwunastu gniewnych ludzi w Nowym w Poznaniu), i futurystyczne komedie (nieudany Ruby w Teatrze WARSawy), i seriale – dla dorosłych (Dynastię pokazano w Wałbrzychu), i dla dzieci (Arabelę w Gdańsku). I oczywiście współczesne dramaty obyczajowe, gdzie prym wiedzie głęboko rozczarowująca Druga kobieta Grzegorza Jarzyny w TR Warszawa. Od Jarzyny zresztą cała ta moda w swoim czasie się zaczęła; jego Festen to był bodaj pierwszy przykład ściągnięcia głośnego tytułu z ekranu na scenę. Dogma też jest na niej intensywnie obecna: w teatrze kaliskim przygotowano Przełamując fale. To pierwsze z brzegu przykłady; porządna kwerenda przyniosłaby, myślę, kilkadziesiąt tytułów kinowych na teatralnych afiszach w ostatnich paru sezonach.

A cel? Niekiedy jasny i oczywisty: przetransponowanie fabuły porządnego, dobrze zapamiętanego filmu w nowe realia. W zamiarze głównie prześmiewczym. Twórcy Nocnego kowboja, autorka Julia Holewińska i reżyser Kuba Kowalski, uprzednio przepisali na Polskę w Opolu Dolce vita Felliniego, rzutując zblazowane życie Marcella Mastroianniego na egzystencję polskich trzydziestolatków między Pudelkiem, facebookiem, grami komputerowymi, wtrącalską mamą, zrzędliwym tatą i wachlarzem niezadowalających panienek. Wyszedł z tego kabaret, na poły celny, na poły irytujący. Z kolei Piotr Ratajczak od lat przenosi stare filmy w nowe czasy, z reguły paradoksalnie dużo lepiej do nich pasujące. Zaczęło się od fabuł o estradowym hochsztaplerku Lutku Danielaku: nowe wersje Wodzireja (Koszalin) i Bohatera roku (Wałbrzych) wypadły celnie, zrobiony z Piotrem Rowickim nowy Piszczyk, już w III RP (Poznań, Polski), także. Ale zliftingowane Dziewczyny do wzięcia (Warszawa, Powszechny) okazały się skuchą: coś, co w filmie Janusza Kondratiuka niosło jakiś rozpaczliwy, niepowstrzymany smutek, w teatrze zostało pełnym wyższości chichotem z prowincjonalnych idiotek i miastowych kretynów.

Na drugim biegunie trzeba lokować po prostu hołd składany kinu przez teatr. Od strony formy liderem jest tu Krzysztof Garbaczewski, który uwielbia zasłonić całą scenę naciągniętym białym płótnem i godzinami wyświetlać na nim scenki transmitowane z rozmaitych zakamarków teatru. Czym doprowadza do białej gorączki tę część widowni, dla której bezpośrednia obserwacja aktora – nie zapośredniczona przez kamerę wybierającą kadr, zbliżenie etc. – jest istotą teatru. Ale są miłośnicy, którzy lubią takie widowisko. Lubią też praktyki Radosława Rychcika, który w Diable (Współczesny, Szczecin) pokłonił się uniżenie Davidowi Lynchowi i całemu imaginarium amerykańskiego filmu, będącemu – jak twierdzi Jean Baudrillard, na którego reżyser się powoływał – w większym stopniu rzeczywistością niż prawdziwe życie w Stanach. Ryzykowna teza. I niebezpieczna, o czym można się przekonać, czytając egzegezy Dziadów tegoż Rychcika (Nowy, Poznań), których autorzy radują się, że oto polska narodowo­prowincjonalna opowieść została pchnięta w sferę fabuł uniwersalnych. Doprawdy? Przez Jokera z Batmana, Marylin Monroe i Johna Lennona? Transpozycja Mickiewicza w amerykańską popkulturę miałaby być jego uniwersalizacją? A nie kolonizacją kulturową przypadkiem?... Nasi kochani kulturoznawcy, tak wyczuleni na postkolonialne nadużycia, jakoś w tym przypadku nie rzucają się protestować.

Skoro tak, to ja już wolę tego niby to spolonizowanego kowboja od Holewińskiej i Kowalskiego. I nie tylko dlatego, że rzecz toczy się od strony czysto scenicznej realizacji całkiem wartko. Także dlatego, że kawałki starych westernów mają rozsądnie pomyślaną funkcję: wyświetlają się żigolakowi w głowie (a nam na płaszczyznach dekoracji) jako kraina marzeń, nierealna odskocznia od rodzimej codzienności między łóżkiem a łóżkiem. Świat filmu robi się tym, czym w teatrze być ma prawo: punktem odniesienia, perspektywą. Środkiem wyrazu. Nie zaś obiektem adoracji, któremu teatr kłania się w pas, zapewne licząc na to, że będzie się mógł pogrzać u jego boku!

No ale co tu się znęcać: wszakże teatr nie miał ostatnio łatwego życia. Przeszedł, ba, przechodzi dalej, chorobę postdramatyzmu, gdzie metodę twórczą, dobrą do eksperymentów, proklamowano jako dogmat. Uczeni dalej mu wmawiają, że jeśli coś jest nazbyt domknięte, nazbyt fachowo zaplanowane, wyliczone w wymowie i w efektach, to jest nudne i niewiele warte, zaś dopiero nieciągłość, niedoskonałość, dziurawość otwiera wyobraźnię. Jednocześnie teatr bez cudzych podpowiedzi sam wie, że wiele niegdysiejszych konwencji, sposobów przemawiania do publiczności zużyło się, straciło moc, stało się parodią samych siebie. A przecież nadal marzy, niechby i w skrytości ducha, o mocnych, efektownych, niedotkniętych erozją dekonstrukcji tematach, zadaniach, scenariuszach. I jego widownia na takie czeka, i garderoby. Skąd je brać? Wystawiać dobrze skrojone sztuki, stare czy nowe? Niepodobna – bo to przecież obciach, powiedzą, że nieartystyczne, komercyjne i mieszczańskie. Ale scenariusze filmowe nie są – przynajmniej na razie – obłożone taką anatemą. A tam są wciąż cudowne role – bogate, nie porozbijane na kawałki, nie brane w nawias autoironii. Jest wartki tok akcji i dialogów, których nie trzeba brać dosłownie, można na nich nadpisywać inny, własny rodzaj konfliktów, ale jest się czego uchwycić, na czym budować widowisko.

Więc w sumie, patrząc z pełną życzliwością, da się zrozumieć, czemu teatr tak skwapliwie podczepia się pod kino. A jednocześnie jest w tym coś upokarzającego. Jakieś pogodzenie się z własną wtórnością, drugorzędnością, bezradnością.

Niechże więc ta nasza pokorna, sama‑się‑pomniejszająca w ambicjach scena powstrzyma się przynajmniej przed jednym, dość ewidentnym, nadużyciem. Niech nie drukuje na afiszach wielkimi literami tytułów typu Melancholia, Nocny kowboj, Batman, Lśnienie, Tajemniczy ogród, dopisując obok malutką czcionką nazwisko polskiego dramatopisarza (albo nie dopisując go wcale). Niech nie wabi tak bezczelnie do kasy widzów, sugerując im w oczywisty sposób (choć nie dosłownie), że zobaczą lojalną, może i czułą adaptację swoich dawnych filmowych wzruszeń. Panowie Maniek i Jędrek, wskrzeszani tu na początku dwaj zakochani w kinie warszawscy cwaniacy, wiedzieliby z miejsca, jakim słowem – lub, co gorsza, czynem – odpowiedź na taką grandę uskutecznić.

___

GOOD NIGHT COWBOY Julii Holewińskiej. Reżyseria: Kuba Kowalski, scenografia: Katarzyna Stochalska, muzyka: Radek Duda, konsultacje choreograficzne: Izabela Chlewińska, reżyseria świateł: Damian Pawella, projekcje: Adrian Krawczyk. Koprodukcja Teatru Dramatycznego im. Szaniawskiego w Wałbrzychu (premiera 30 stycznia 2015) i Teatru WARSawy (premiera 6 marca 2015).



Jacek Sieradzki
Odra
4 czerwca 2016
Spektakle
Good Night Cowboy
Portrety
Kuba Kowalski