Mozolne odnawianie Mozarta

Jak co roku, już od dwudziestu czterech lat, do stolicy zawitał Festiwal Mozartowski, organizowany przez Warszawską Operę Kameralną. Po raz drugi impreza ma inny od poprzednich charakter: w budynku przy alei Solidarności nie oglądamy już wszystkich dzieł scenicznych Wolfganga Amadeusza, a jedynie ich część. W ubiegłym roku były to najsłynniejsze dzieła, jak "Wesele Figara" lub "Don Giovanni", kilka mniej znanych oraz nowa inscenizacja "Cosi fan tutte" w reżyserii Marka Weissa i widowisko plenerowe w Wilanowie.

W tym sezonie również można było zobaczyć po dwa razy największe mozartowskie hity, kilka (innych niż w ubiegłym roku) mniej znanych oper, specjalną wersję "Czarodziejskiego fletu" dla dzieci i nowe wystawienie "Uprowadzenia z Seraju". Obecna dyrekcja Warszawskiej Opery Kameralnej stawia sobie za cel stopniowe odnawianie Festiwalu przez powierzanie reżyserowania na nowo kolejnych tytułów różnym inscenizatorom. Czy jest to pomysł na odświeżenie Mozarta w wersji Warszawskiej Opery Kameralnej i podniesienie zainteresowania Festiwalem wśród publiczności? Czas pokaże.

W ubiegłym roku Marek Weiss zaproponował własne odczytanie partytury Wolfganga Amadeusza i libretta Lorenza da Ponte. Bywalców WOK zaszokował sceną z dominującą Despiną z pejczykiem oraz bitą śmietaną zlizywaną z kolana Don Alfonsa, miłośników Mozarta zaskoczył dość karkołomną interpretacją libretta, sugerując że kochankowie świadomie zamieniają się partnerami, podejmując ochoczo grę w Turków - zatem nie ma zdrady, potępienia i przebaczenia. Mimo to nowe "Cosi fan tutte" (koprodukcja z Operą Bałtycką) w wielu momentach może się podobać, zwłaszcza od strony wizualnej, nawiązującej do tradycji inscenizacyjnej Warszawskiej Opery Kameralnej.

Tego samego żadną miarą nie da się powiedzieć o tegorocznej premierze "Uprowadzenia z Seraju" [na zdjęciu] w reżyserii Eweliny Pietrowiak (jest ona także autorką scenografii, kostiumy zaprojektowała Katarzyna Nesteruk). Akcję opery przeniesiono w czasy współczesne. Współczesność ta znajduje odzwierciedlenie w wyjątkowo paskudnych kostiumach, przywodzących na myśl wybór konfekcji pochodzącej pół na pół z sieciówki i lumpeksu. Współczesne zachowania mają, w założeniu inscenizatorek, wywoływać śmiech - i rzeczywiście: Belmonte przecierający twarz mokrymi chusteczkami, albo Blonda wcierająca w swoje odsłonięte kształty balsam do opalania śmieszą, ale tylko przez nieprzystawalność tych efektów do muzyki Mozarta i do libretta.

Jakby tego było mało, mamy w pierwszej scenie karykaturalne turystki na bazarze i ochroniarzy Paszy Selima w panterkach i arafatkach, uzbrojonych w kałasznikowy. Gdy jednak odrzuci się współczesne utensylia, pozostaje spektakl bardzo tradycyjny, bez żadnego drugiego dna albo nowatorskiego odczytania. "Uprowadzenie z Seraju" bywa dziś często przedstawiane jako opera o zniewoleniu, gwałcie, o skrajnej brutalności - tu powstała jedynie nowa skorupka dla tradycyjnej treści. Ewelina Pietrowiak zatrzymała się w pół drogi: przenikliwie wyreżyserowała mówioną postać Selima, wrażliwego, walczącego z samym sobą władcę, natomiast dwie pary kochanków zostawiła niemal w konwencji deWarte. Pojawiające się w finale szubienice i worki na głowach skazańców wstrząsają, ale są tylko ozdobnikiem dość błahego w wymowie spektaklu.

Także od strony muzycznej przedstawienie pozostawia sporo do życzenia. W drugiej obsadzie, którą oglądałam, brylował Dariusz Górski jako Osmin, ciężar muzycznej jakości dźwigała też z powodzeniem Tatiana Hempel w roli Konstancji, ale to artyści, którzy i w poprzedniej inscenizacji sprawdzali się znakomicie. Resztę wykonawców należałoby pominąć wyrozumiałym milczeniem; nawet Sylwester Smulczyński jako Belmonte nie zachwycał ani interpretacją, ani urodą głosu. Zaskakujący był też - i nie wróżący dobrze Festiwalowi - fakt że na drugiej premierze na widowni były wolne krzesła.

Jako wierny widz Festiwalu Mozartowskiego nie omieszkałam i w tym roku skorzystać z okazji, by wysłuchać "Wesela Figara", "Don Giovanniego" oraz "Łaskawości Tytusa" po raz pierwszy przygotowanej muzycznie przez Zbigniewa Gracę. Na spektaklu "Wesela Figara" wydawało się przez moment, że WOK i Mozart trwają bez zmian: chętni na wejściówki stawili się już na dwie godziny przed spektaklem, wszystkie miejsca były zajęte, a gwiazdy Warszawskiej Opery Kameralnej - Marta Boberska, Marzanna Rudnicka i Andrzej Klimczak - dały popis w swoich sztandarowych rolach. W partii Cherubina zaś pojawił się kontratenor Jakub Monowid, co "Weselu Figara" dodało scenicznego smaczku: kochliwy paź był smukłym dryblasem, a nie wiotką kobietka przebraną za pazia.

W "Łaskawości Tytusa" z wielką przyjemnością podziwiałam kreacje Anny Wierzbickiej i Tomasza Krzysicy, żałując, że na widowni znów widoczne były wolne miejsca. Nawet na "Don Giovannim" (wprawdzie bez zapowiadanej Olgi Pasiecznik) publiczność ledwie zapełniła widownię, tradycyjne poduszki kładzione na schodkach pozostały niewykorzystane przez osoby korzystające z wejściówek. Szkoda, bo Wojciech Gierlach w roli Don Giovanniego i Anna Wierzbicka jako Donna Elwira to kreacje na światowym poziomie.

Trudno osądzić, czy działania nowej dyrekcji bardziej pomagają, czy szkodzą Festiwalowi, czy też - niezależnie od pomysłów na ożywienie Festiwalu - jego popularność wygasa. Nie przyjęło się serwowane w operze piwo, za to spektakle dla dzieci i widowiska plenerowe przyciągają nowych widzów. Tradycyjna publiczność przychodzi już tylko na nazwiska - bo też największą siłą każdej opery zawsze byli i są śpiewacy.



Katarzyna Gardzina-Kubała
Ruch Muzyczny
29 lipca 2014