Mroczna baśń bez happy endu
Odważna próba przeniesienia "Balladyny" we współczesne realia i skojarzenie jej z szeregiem dramatów Szekspira, by jak najdobitniej ukazać najniższe instynkty i żądze, kierujące bohaterami sztuki Juliusza Słowackiego, zasługuje na uznanie. Niestety, świat zaproponowany przez reżysera w bardzo mrocznej, pesymistycznej odsłonie cierpi na poważne niekonsekwencje inscenizacyjne i fabularne, przez co z czasem staje się nieznośnie manieryczny i niezamierzenie groteskowy.Reżyser Jacek Bała za pomocą prostych środków uwspółcześnia dzieło Juliusza Słowackiego. Nim poznamy bohaterów, przeczytamy wyświetlany na ścianie ciąg komunikatów nawiązujących do wiadomości prezentowanych w "paskach" telewizyjnych kanałów informacyjnych, w stylu "katastrofa lotnicza", "zamach, zamach, zamach" czy "koniec jest bliski". Później przeniesiemy się na polską wieś, pełną prostych, rozmodlonych ludzi w gumiakach, którzy chętnie wraz z księdzem pokażą obcym "gest Kozakiewicza", a gdy ktoś wyrwie się z lokalnej społeczności, zżera ich zawiść połączona z zazdrością, sportretowane wielokrotnie choćby przez Marka Koterskiego.
Wóz Kirkora okaże się podstarzałym BMW, którego przyjazdy i odjazdy z piskiem opon słyszymy dzięki dźwiękom puszczanym z offu. Media są obecne od początku do niemal końca spektaklu dzięki prezenterce telewizyjnej, relacjonującej zdarzenia dla "Wiadomości". Z kolei na mocno zakrapianej alkoholem i wspomaganej amfetaminą imprezie weselnej Balladyny, choć bez pana młodego, bawią się m.in. posłowie Nowak i Kowalski.
Te i inne niebyt wyszukane pomysły dominują w zaproponowanej przez Jacka Bałę interpretacji "Balladyny", która ma, jak sądzę, uwierać, dotykać odbiorców mroczną, koszmarną wizją świata, nasuwającą skojarzenia z ciężkim klimatem filmów Wojciecha Smarzowskiego czy serialem "Miasteczko Twin Peaks", gdzie przaśna zaściankowość i prymitywizm zderzony zostaje z ponurą, pesymistyczną diagnozą natury człowieka. Reżyser gdyńskiego przedstawienia za punkt wyjścia najwyraźniej przyjął, że sugerowana wielokrotnie w interpretacjach dramatu Słowackiego walka dobra ze złem już dawno została rozstrzygnięta na rzecz tego drugiego. Pozostaje nam mierzyć się z efektami brudnej i brutalnej rozgrywki o władzę, której symbolem jest korona króla Popiela, w gdyńskim spektaklu, kontynuatora tradycji polskich Piastów.
Co ciekawe, całość dość wiernie osadzono w realiach tekstu Słowackiego. Bohaterowie mówią wierszem, cytując wielokrotnie wprost frazy dramatu, choć co jakiś czas ubarwione są one melorecytacjami i piosenkami, podczas których boleśnie uwidacznia się różnica między tekstem wieszcza a dopiskami reżysera. Na tajemniczość świata "Balladyny" wpływają niuanse scenograficzne - całość rozgrywa się w umownej przestrzeni, przez cały spektakl panuje półmrok, a las zasygnalizowany jest poprzez rozsuwane siatki z roślinnością, porastającą go od góry ku dołowi, zaś dom rodzinny Aliny i Balladyny oraz posiadłość Kirkora wyznaczają umieszczone z przodu sceny kanapy. Dziewczyny witają w swojej posiadłości hrabiego w tradycyjnych strojach kaszubskich, które szybko z siebie zrzucają, by, jak pozostali bohaterowie, nosić się współcześnie (scenografia i kostiumy Karoliny Mazur).
Niestety, spektakl gubi się w inscenizacyjnych niekonsekwencjach. Zadziwia porażająco naiwne "udawanie" teatru podczas scen z użyciem magicznej siły Goplany, Skierki i Chochlika, gdy widzowie słyszą świsty lub inne dźwięki, a "poddawani czarom" bohaterowie padają na ziemię lub tarzają się po niej zgodnie z wolą nimfy. Chybione są również śpiewane wstawki, serwowane przez aktorów z różnym skutkiem, szczególnie w drugim akcie wyraźnie przez reżysera nadużywane. Groteskowo lub po prostu nieciekawie wypada większość scen mordu, często zresztą dokonywanego za pomocą zupełnie innych środków niż w dramacie Słowackiego.
Nic dziwnego, że aktorzy czują się na scenie niezbyt pewnie. Zdecydowanie najciekawszą postać buduje Dorota Lulka, która ujmuje w roli odrzuconej i oszukanej Wdowy, nadając swojej bohaterce rys tragizmu Króla Leara. To postać prowadzona konsekwentnie od początku do końca, czego o większości bohaterów powiedzieć nie sposób. Z drugiego planu przebija się w zgrabnej, niemal "montypythonowskiej" roli Filona Rafał Kowal. Z kolei delikatna, drażniąca siostrę swoją dobrocią Alina należy do bardziej udanych ról Agaty Moszumańskiej w gdyńskim teatrze. Bardzo ciekawy w pierwszym akcie Von Kostryn Piotra Michalskiego gaśnie nieoczekiwanie po przerwie, by w bardzo efektowny sposób zaznaczyć swoją obecność w kulminacyjnym momencie spektaklu. Dobrze aktorsko prezentuje się Dariusz Szymaniak jako Pustelnik, który z kolei okazuje się zakładnikiem pomysłu reżysera i dziwacznej przemiany w Popiela. Pozostali, z Szymonem Sędrowskim w roli Kirkora czy Goplaną Moniki Babickiej na czele, prezentują się poprawnie, nie mając zbyt wielu szans by rozwinąć skrzydła.
Cóż z tego, skoro zaskakująco bezradna jest w tytułowej roli kluczowa dla powodzenia spektaklu Agnieszka Bała. Aktorka ma do zagrania zdecydowanie najwięcej, bo Balladyna (wyraźnie wzorowana na Lady Makbet) musi dokonać wyboru między żądzą władzy i majestatem a powinnością wobec matki, szacunkiem dla rodzicielki i wstrętem do własnego pochodzenia, namiętnością do ukochanego a związkiem z rozsądku, postrzeganym jako wizja szczęścia, do którego prowadzi siostrobójstwo. Agnieszka Bała nie niuansuje emocji, dylematy bohaterki najczęściej podkreśla rozpaczliwym krzykiem lub piskiem rozkapryszonej panienki, złoszczącej się, gdy nie wszystko idzie zgodnie z planem, co w drugiej części spektaklu zaczynać po prostu męczyć. Nieprzekonująco wypada także we fragmentach rapowanych, zupełnie nie pasujących do charakteru wyniosłej hrabiny.
W "Balladynie" Teatru Miejskiego szwankuje również dramaturgia spektaklu (rozmywa się m.in. wątek Kirkora i Balladyny). Tempo przedstawienia jest bardzo nierówne, a mroczny klimat, stworzony dzięki scenografii, oświetleniu i ostrej rockowej muzyce reżyser uzupełnił wypowiedziami do mikrofonów, podważając oczywiście teatralną iluzję. To dystansowanie się od historii, w której istoty magiczne, niemal zapożyczone ze "Snu nocy letniej", bawią się losem ludzi, nie działa na jej korzyść. W efekcie ambitne w założeniu ukazanie otaczającego nas świata polityki i walki o władzę w świetle dramatu Słowackiego rozczarowuje.
Ponura, pozbawiona jakichkolwiek jaśniejszych tonów makabreska nie wstrząsa, nawet jeśli momentami robi wrażenie (sceny z matką Aliny i Balladyny), to z czasem coraz bardziej nuży. Za dużo tu dosłowności, nadużywanych i ogranych pomysłów. Podsuwana przez reżysera diagnoza, że świat bez miłości i szczerych uczuć może okazać się koszmarem pokroju "Balladyny", wydaje się zbyt banalna. Szkoda, że twórca jednego z najlepszych spektakli Miejskiego ostatnich lat - "Amadeusza", tym razem poszedł chyba niewłaściwym tropem, rozwlekając przy okazji spektakl ponad miarę i przytłaczając go nadmiarem niekiedy ordynarnych wręcz uwspółcześnień. Sądząc po bardzo chłodnym przyjęciu spektaklu przez premierową publiczność nie jestem w tym zdaniu odosobniony.
Łukasz Rudziński
www.trojmiasto.pl
28 marca 2017