Mroczna gra w prawdę

Teatr dramatyczny nieustannie zmaga się z pytaniem o granice ingerencji w tekst dzieła, na którym opiera swoją przestrzeń fabularną i sceniczną. Efektem poszukiwania nowych sposobów ekspresji coraz częściej jest wyparcie słowa, które stało się już drugorzędnym sposobem porozumienia - tak między aktorami na deskach, jak twórcą a publicznością teatralną. Nie odbieram tego zjawiska jako czegoś jednoznacznie negatywnego, ale ciężko nie zwrócić uwagi na to, że niejednokrotnie ucieczka od tekstu jest wyrazem bezsilności i niemożności znalezienia środków wyrazu. Ponadto zmagania z tekstami, szczególnie tymi powstałymi kilkanaście i kilkadziesiąt lat wstecz, przysparzają trudności w doborze formy odpowiadającej współczesnemu odbiorcy. Nawet te traktujące o charakterach i relacjach, a więc wydawałoby się nie podlegające przedawnieniu, potrzebują oprawy, która byłaby w stanie sprostać duchowi naszych czasów. Jak więc uaktualnić dramat, jak ukazać jego ponadczasowość bez przekroczenia cienkiej linii między interpretacją a działaniem wbrew tekstowi?

Józef Opalski inscenizując „Kochanka” Harolda Pintera, sztukę powstałą prawie pięćdziesiąt lat temu i pozostawiając niemal bez żadnych poprawek tekst dramatyczny, poniekąd odpowiedział na to pytanie. Poniekąd, bo określenie dlaczego i w jaki sposób udało się wytworzyć poczucie współudziału w scenicznej grze Dominiki Bednarczyk i Grzegorza Mielczarka, wydaje się nie do końca możliwe.

Pinter nie należy do ulubionych autorów w polskim teatrze. Inscenizacje jego sztuk zdarzają się niezwykle rzadko – być może właśnie przez postrzeganie jego dramatów jako archaicznych czy noszone przez nie znamię jakiegoś rodzaju mieszczańskiej dramy, którą w przypadku „Kochanka” mogliśmy oglądać w filmie Joana Kemp-Welcha stworzonego w 1963 roku, z rolą Vivien Merchant, ówczesnej żony dramaturga. Z pewnością czasy porcelanowych filiżanek, koronkowych pończoch i rozbijających się na szezlongach dam już dobiegły końca, ale historia opowiedziana przez Noblistę jest wciąż szokująca. Podobnie jak jej, przytoczone przez Michaela Caine'a, kulisy: „Poznałem też przypadek heteroseksualnego mężczyzny, który uwiódł innego mężczyznę, żeby upokorzyć kobietę tak bardzo, jak to tylko było możliwe bez zabijania jej kochanka. (…) To był aktor, używał pseudonimu David Baron. Później został autorem sztuk teatralnych. Naprawdę nazywał się Harold Pinter.” Pomyli się jednak ten, kto myśli, że „Kochanek” jest demonstracją męskiej siły skończonej sromotną klęską cudzołożnicy. Wejście na widownię Miniatury jest zgodą na współudział w pojedynku i wzięciem odpowiedzialności za własną naturę. Niezależnie od płci, bo spektakl między kobietą a mężczyzną, bolesne ukazanie rozpadającej się konstrukcji ich relacji, to walka wyrównana, w której pożądanie jest towarem zastępującym emocje.

Mąż jest jednocześnie kochankiem swojej żony, a żona - kurwą, świadczącą mężowi usługi seksualne. Nawet kiedy mąż jest w pracy, nie może być zapomniany, bo myśl o tym, że on siedzi teraz przy biurku, kiedy my robimy to tutaj... jest „pikantna”. Żona również istnieje w świadomości męża - „rozmawiamy o tobie”, informuje mężczyzna. Otwarta rozmowa między małżonkami o doświadczeniach seksualnych poza związkiem jest tylko pozornie beznamiętna – czuć w niej obustronną zazdrość, cynizm i ironię, które przecież również są elementami emocjonalnej i seksualnej żonglerki. „Nie jesteś przypadkiem zazdrosny?”, pyta Ona. „To dobrze. Bo uważam, że wszystko tak pięknie się układa”. Ze sceny nie ma zejścia. Bo też nie ma ucieczki od „zabawy” między partnerami. Mężczyzna żąda zakończenia gry, a wtedy kobieta kładzie się przed nim krzyżem – w geście bezsilności? Rozłożenie nóg, policzek, szarpnięcie za włosy, „biczowanie” sznurami kulek i jednoczesna rezygnacja w głosie – bo to, co uważamy za harmonię w związku dwóch osób, nie nastąpi. Mroczna sztuka operuje jednak w sposób subtelny i wyszukany komizmem – ale to trochę śmiech przez łzy, zamierający w momencie uświadomienia co w tym kontekście, tu i teraz oznacza. Nieprawdopodobne „argumenty” mężczyzny doprowadzające do rozpadu relacji seksualnej, żądanie aby kobieta przypominała „kobiecego, wymioniastego byka” i jej agresywny, po trosze „plemienny” krzyk: „Ja jestem tłusta!”. Dwójka aktorów otoczona przez świetliste sznurki koralików, odwraca się od siebie, siada, rusza w rytm niepokojącej muzyki, ale nie schodzi z ringu. Ma do dyspozycji tylko dwa krzesła i bongo (którego użycie jest synonimem stosunku seksualnego). Reszta – papierosy, alkohol, meble – jest wyobrażona. Właściwie nic w przedstawieniu nie jest jednoznaczne, nie wiadomo też czy w ogóle jest prawdziwe: ani przemoc, ani nagość, ani seksualne gesty, ani sama relacja nie są tym czym są – dla każdego, kto na nie patrzy stają się osobistym doświadczeniem, metaforą własnego przeżycia. Może uczucie niepokoju i klaustrofobiczny lęk, które towarzyszą oglądaniu „Kochanka”, to właśnie efekt partycypacji, głębokiego wejścia w zdarzenie teatralne. Ta upiorna możliwość utożsamienia jest chyba najohydniejszym i najbardziej nachalnym sposobem wciągnięcia widza w spektakl bez fizycznego zaangażowania. A jednocześnie wyrazem absolutnego słuchu, świadomości i dojrzałości osób tworzących sztukę, w której niebezpiecznie perfekcyjne jest niemal wszystko: od minimalistycznej scenografii Dudy–Gracz, która przywodzi na myśl buduar, a jednocześnie wnętrze głowy, umysłu, świadomości, przez reżyserię świateł Katarzyny Łuszczyk, sugerujących znaczenia, ukazujących tropy, ale jednocześnie pozostawiających niedopowiedzenia, aż po grę aktorską pary Bednarczyk – Mielczarek, którzy po raz kolejny udowodnili niebywałą dojrzałość i niemal nieograniczoną możliwość przystosowania, wyzbycia się wszelkich form i manier scenicznych.

Ciężko jest pisać dobrze o czymś, co powoduje, że czujemy się tak źle. Być może jednak wyciągniecie z podświadomości wszystkich ukrytych instynktów i wypartych pragnień i lęków jest jedyną drogą do uleczenia? Może aktorzy, którzy angażują nie tylko swoje ciało, ale też psychikę, którzy schodzą ze sceny ze łzami w oczach zrzucając całe wytworzone przez godzinę napięcie, są po to, aby z nami współodczuwać, dać do zrozumienia że nie jesteśmy sami, kiedy próbujemy na co dzień odróżnić jawę od snu i to co realne od tego, co wyobrażone? I może właśnie dlatego teatr, w którym po prostu możemy się przejrzeć, zawsze będzie bardziej aktualny i poruszający od każdej, nawet najbardziej wyszukanej abstrakcji?



Aleksandra Sowa
Teatr dla Was
5 marca 2012
Spektakle
Kochanek