Msza bez wzniosłości

Jak prozę gęstą od sensów i przesiąkniętą żywiołem dysputy przenieść na scenę, by nie spłaszczyć jej znaczenia i nie znudzić widzów? Michał Napiątek, który w Teatrze Studyjnym pokazuje monodram "Msza za miasto Arras", niestety jeszcze tego nie wie

Niedobrze się stało, że student IV roku aktorstwa nad wszystkimi aspektami spektaklu - od adaptacji tekstu Szczypiorskiego przez scenariusz i reżyserię - pracował sam. Nawet doświadczeni aktorzy teatralni unikają łączenia tylu funkcji, obawiając się scenicznej klapy. Nie sposób być profesjonalistą we wszystkich dziedzinach. Napiątkowi wystarczyłoby już wymagające zadanie aktorskie, jakie przed sobą postawił - samodzielne przekazanie widzom dramatycznych wydarzeń, jakie rozegrały się w Arras w połowie XV wieku i jakimi w charakterze kostiumu historycznego posłużył się Andrzej Szczypiorski w niewielkim utworze z 1971 roku.

Wydawałoby się, że monolog będzie tu formą naturalną, skoro narrację powieści stanowi pierwszoosobowe wyznanie dwudziestoparoletniego dworzanina Jana, świadka klęski zarazy i głodu, jaka nawiedziła miasto gobelinów w roku 1458, a następnie prześladowań Żydów, procesów o herezje i czary, stosów rozpalanych z potrzeby rozładowania narastającej zbiorowej agresji i znalezienia winnych epidemii (Boskiej kary). Jednak "Msza..." przesiąknięta jest żywiołem dysputy i refleksji, które - stanowiąc o wartości literackiej książki - wypowiadane na scenie z jednych ust tracą na sile. Spektaklowi w Studyjnym zwyczajnie brak dramatyzmu. Napiątek posługuje się jednostajnymi środkami, co dla monodramu stanowi największe zagrożenie. Od początku do końca mówi spokojnie, relacjonuje z dystansu, bez emocji i teatralizowania. Właśnie: mówi, lecz nie gra. Nie odczułabym różnicy, gdyby wziął egzemplarz książki i po prostu zaczął ze sceny czytać. Tym bardziej że dekoracji nie ma żadnych, ruch sceniczny nie istnieje: aktor w zwykłej czarnej marynarce przez większość czasu siedzi naprzeciw widowni na takim samym jak ona krześle. Tylko raz dodatkowe znaczenia buduje oświetlenie: gdy reflektory wyświetlają za plecami aktora ogromny znak krzyża. Wolałabym, żeby Napiątek nagrał "Mszę za miasto Arras" w postaci audiobooka - ma ładną barwę głosu, dobrą dykcję. Szczególnie że sam na sam z publiką wyraźnie go stresuje - aktor skraca momenty milczenia podkreślające znaczenie wypowiadanych słów, jakby bał się ciszy; w miarę upływu minut zaczynają pojawiać się potknięcia. Na koniec publiczność oddycha z ulgą, że obopólna męka trwa jedynie 45 minut.

Przedstawienie nie robi na widzach wrażenia także z powodu słabej adaptacji. Poszatkowanie tekstu sprawia, że gubi się wymowa nieszczęść spadających na Arras. Słowa o wypadkach ludożerstwa, zjadania nowo narodzonych niemowląt czy rozkopywania świeżych grobów dla mięsa przechodzą gładko między innymi informacjami. W rezultacie trudno przeżywać rozterki Jana, dojrzewającego w sytuacji wyboru między lojalnością radzie Arras a szukaniem pomocy u biskupa w Utrechcie. Trudno odczuwać grozę sytuacji i szaleństwa, nie wiadomo - indywidualnego czy zbiorowego.

Nie dostrzegam też przesłania spektaklu. Obawiam się, że jedynym powodem jego wystawienia jest chęć Napiątka sprawdzenia się w monodramie. "Msza za miasto Arras" w jego wykonaniu nie jest ani parabolą dla czasów współczesnych, ani opowieścią o totalitaryzmie, ksenofobii czy konflikcie sumienia z głupotą, ani nawet aluzją do antyżydowskiej i antyinteligenckiej nagonki w Marcu 1968, o której nie wprost pisał Szczypiorski. Zabrakło reżysera z prawdziwego zdarzenia.

Chciałabym Michała Napiątka zobaczyć na scenie wśród innych aktorów. W spektaklu, w którym będzie mógł skupić się wyłącznie na grze i pokazać swój talent.



Katarzyna Badowska
Gazeta Wyborcza Łódź
22 lutego 2010