My dwoje i kosmos

Mody na Hanocha Levina ciąg dalszy. Teraz dramat izraelskiego twórcy trafił na deski Teatru Narodowego (chciałoby się powiedzieć - nareszcie). Wystawieniem ,,Udręki życia" zajął się sam Jan Englert, choć trudno powiedzieć, by była to stylistyka, w której słynny aktor i reżyser rzeczywiście się odnajduje. Jarmarczne teksty twórcy ,,Męki Hioba" jakoś nie pasują do wizerunku wzniosłego dżentelmena, na jakiego kreuje się dyrektor TN. Na szczęście z tej pozy nie zostaje w przedstawieniu praktycznie nic

W adaptacji Calderona/Rymkiewicza, ,,Księżniczce na opak wywróconej”, pokazał Englert pewną programowość. Tworzy spektakle z założenia skierowane do szerszej publiczności, respektuje swoją funkcję jako dyrektor sceny narodowej. Dlatego tamten spektakl miał dobry rytm, ale jednocześnie płytko potraktował problematykę i istotne niuanse dramatu. Był dorobiony do typowo komercyjnego charakteru. Oczywiście, można to zrozumieć – liczą się w końcu nie tylko Jarocki i Jarzyna, nie każdy też chce oglądać tylko ciężkie gatunkowo rzeczy. Tylko że finałowe poniżenie Gilety, bo tego nazwać inaczej nie można, zasługiwało na większy ładunek empatii względem tej postaci. Widz głupi nie jest, takie potknięcia potrafi wyczuć. Kolejna sprawa – zamiłowanie Englerta do dużych scen. Nie wiem, czy to forma artystycznego snobizmu, ale ,,Udręce życia” ta monumentalność szkodzi, o czym poniżej.

W „Udręce życia” stworzono bardziej kameralny klimat, przez ustawienie dużej konstrukcji z siedzeniami na miejscu pierwszego sektora sali Bogusławskiego. Wadą tego rozwiązania jest fakt, że widzowie z górnych rzędów widzą bardzo mało. Levin jakoś nie znosi dużych scen. Chyba że wydobywa się z niego tylko farsowe elementy ( ,,Moris Szimel” Teatru Habima). Scenografia Barbary Hanickiej jest rozpięta na całą szerokość sceny. To szare, zimne bloki ścian. Na środku ustawiono platformę z małżeńskim łóżkiem. Z tyłu przez cały spektakl przewija się intrygująca animacja Michała Jankowskiego.

"Udręka życia" tylko pozornie jest dramatem o ,,samotności we dwoje” Jony (Janusz Gajos) i Lewiwy (Anna Seniuk). Czy może troje, bo jest jeszcze przecież Gunkel (Włodzimierz Press). To o wiele więcej. Zacisze domu Popochów jednocześnie zahacza o wymiar wszechświata. Jona Gajosa pokazuje frustrację straconych jego zdaniem lat. Nawet jeśli jego pretensje wobec żony mają w sobie jakiś komizm, w brawurowym wykonaniu dawnego Janka z ,,Czterech pancernych” brzmią tragikomicznie, bardzo gorzko. Już po reakcjach widowni widać, że śmiech, nawet jeśli szczery, jest swoistym mechanizmem obronnym. Englert bardzo konsekwentnie wydobywa z tekstu Levina cały ładunek melancholii i sarkazmu zarazem. Katastroficzną (tak, to właściwe słowo) wymowę ,,Udręki…” łagodzi innymi środkami.

Tłem całej akcji jest wspomniana animacja. Pokazuje ona tętniące życiem rozświetlone nocą miasto. Neony, blaski lamp i aut odsłaniają piękno, ale jest ono smutnie bezosobowe. Następuje powolne odjeżdżanie obrazu. Światła wielkiej metropolii stają się gwiazdami na firmamencie zimnego kosmosu. Poświata staje się mgławicą, mieniącą się jaskrawymi barwami, od fioletu i czerwieni poczynając, a na błękicie kończąc. Doskonałym pomysłem było pozostawienie spektaklu bez podkładu muzycznego, za wyjątkiem paru krótkich songów. Otchłań wszechświata jest cicha, wszak nie rozchodzi się tam dźwięk. Ten obraz dominuje nad całym przedstawieniem, dla Englerta determinuje nawet zachowania bohaterów.

Jona jest sfrustrowany życiem i przerażony starością. Nie jest to rola na miarę Adama Ferencego z ,,Opowieści afrykańskich”, choć sposób kreacji jest podobny i ma analogiczny cel. Ubrany w piżamę i narzutę Gajos skarży się głośno na Lewiwę. W pustym, zimnym wszechświecie słowa wydają się jedyną formą obrony. Stają się ostre jak brzytwa, ich zadaniem jest nie łączyć, lecz ranić. A Jona z żoną ranią się bez przerwy. Demonstracyjne zrzucenie z łóżka Lewiwy przez jej scenicznego małżonka blednie przy wyrzutach, jakie mężczyzna jej robi. Marzy on bowiem cały czas o ,,tej jedynej”, cierpi na nieuleczalny męski kompleks księżniczki. Jona nie rozumie, jak znalazł się nagle w jednym pomieszczeniu z Lewiwą. Mimo – a może właśnie dlatego – czterdziestu lat małżeństwa, oboje są sobie przerażająco obcy. Kłótnie o sen żony, o wartość spędzonego razem czasu, o niespełnione aspiracje Lewiwy, skazanej na bycie cały czas kurą domową, są zaprawione Levinowską satyrą, chociaż nie jest ona złośliwa. Podobną empatią kieruje się Englert. Wszelkie, i najbanalniejsze, i ważne sprawy nikną w obliczu pustki. Nie są to odkrywcze spostrzeżenia, ale dzięki podobnej technice narracji, jaką zastosował choćby von Trier w ,,Melancholii”, udziela się klimat osamotnienia.

Gunkel Pressa też żałuje swojego życia. Marzy o życiu Popochów, tak jak oni o jego sposobie prowadzenia się. Żadna pozycja w życiu nie zapewni szczęścia, cierpienie jest nieodłącznym jego elementem. Stary kawaler jest nieznośnie upierdliwy, ma swoje tiki i natręctwa. Idąc przez świat w pojedynkę kończy jako wieczny intruz i natręt. I on rzuca przekleństwa na swoich znajomych, chociaż nie rozumie ich sytuacji, tak jak oni jego. To bezwzględne pokazanie starości odartej z mitu mądrości ,,siwej głowy” jest wielką zaletą spektaklu.

Wraz ze śmiercią Jony następuje nagła zmiana tonacji. Ustawione na platformie łóżko przechyla się nagle do kąta trzydziestu stopni. Levinowskie przekonanie o bezsensie wszelkiej interakcji z drugim człowiekiem Englert zmienia w kompletnie inną wymowę. Popochowie musieli się kochać. Ich wspólne łóżko było ich wyspą w kosmosie, trzymaną w równowadze przez obie strony mimo wszystkich scysji. Jego przechylenie pokazuje, jak istotne było ich wspólne życie razem. Animacja na ekranie powoli zaczyna wracać do punktu wyjścia. Przedtem obraz oddalał się, teraz znowu przybliża. Mimo otchłani mrocznego uniwersum potrzebna jest człowiekowi przystań, jaką może znaleźć tylko we wspólnocie z kimś innym.

Nieprzypadkowo wybrano datę premiery ,,Udręki życia”. To taka spokojna opowieść na święta o wartości naszego istnienia, niepozbawiona dydaktyzmu, ale na szczęście nie jest ona nachalna i pretensjonalna. Kiedy na końcu Jona powraca (znany zabieg Levina) i razem z żoną zwraca się do widzów, ich słowa odsłaniają kolejne możliwości interpretacji. Nikt nie chce napisać o Popochach – żaden pisarz, a czy i widz ma zamiar poznać taką historię? Temat starości jest dziwnym tabu w komercyjnej popkulturze. Żale bohaterów mogą być jednocześnie wołaniem fikcyjnych postaci o powołanie do życia (a więc ono jednak coś znaczy!), wreszcie samych aktorów o wrażliwość i zrozumienie. Finał jest dwuznaczny i niejasny, zabrakło tu dookreślenia, zapoczątkowanego nagłym zwrotem akcji po śmierci starego Popocha. A jednak posmak naruszenia czegoś, co dotychczas pozostawało ukryte, jest wyraźny. To chyba najbardziej drażniące uczucie po obejrzeniu tego spektaklu.



Szymon Spichalski
Teatr dla Was
23 grudnia 2011
Spektakle
Udręka życia