Na rowerze jeździ się, dopóki nie zneutralizuje się sumienia

Srebro, chrom, ostry róż. Nowoczesne sprzęty, materiały i stroje. Instalacja na scenie- składały się na nią przedmioty, które w połączeniu w jedną całość przywodziły na myśl absurdalne skojarzenia.

Absurd ogólnie w tej sztuce grał rolę pierwszoplanową. Przedstawienie rozpoczyna wejście Tomka – ucznia szkoły artystycznej, który jak się niebawem okazuje pasjonuje (a jednocześnie specjalizuje się) w rysowaniu portretów osób martwych. 

Wchodzi na scenę i zapala dwie świece w wózku z supermarketu. Przez następnych kilka scen widz uświadamia sobie, że to typowa opowieść o tym, jak to „każdy z każdym…”. Następnych kilka odsłon budzi dzikie zainteresowanie, gdyż absurd „szaleje” na całego.

Tomek i jego dziewczyna poznają się przy śmietniku. Lina, jest uosobieniem filozoficznej niezłomności. Osamotniona w swoich założeniach, które mają za zadanie utrzymać równowagę w rodzinie, cieszy się, że spotyka kogoś, kto tak jak ona jest inny niż wszyscy normalni. Rodzice się nią nie interesują. Właściwie to ona nimi się interesuje. To dziewczyna, która chce czegoś więcej, niż tylko wrażenia, na którym to skupiają się wszyscy pozostali.

Wśród postaci panuje nieposkromiony chaos. Matka Liny nakłania Tomka do romansu, twierdząc że oboje zdobędą tą sytuacją niezbędne doświadczenia i poznają świeży smak robienia czegoś po raz pierwszy w życiu. Myśląc, że będzie wiodła prym w tym podstępnie zaplanowanym przedsięwzięciu, sama zostaje włożona przez Tomka do wanny, obrzucona barwnikiem mającym przypominać krew i zaopatrzona w świece, przypominające o śmierci; następnie zobrazowana jako umarła.

Ojciec Liny romansuje z matką Tomka. Franciszka- bo o niej mowa- przy okazji spotyka się z najlepszym przyjacielem ojca Liny – Albertem, który pomimo rozwiązłych i rozległych stosunków z kobietami chce pełnić rolę ojca dla jej syna, lecz tylko w aspekcie dosłownie wychowawczym. Szybko jednak rezygnuje, gdy sytuacja, w której zastaje go z żoną przyjaciela okazuje się zbyt skomplikowana.

Wewnętrzna świadomość czynionych błędów jest przez wszystkich sukcesywnie zagłuszana. Matka Liny w zamian za Tomka daje Franciszce samochód, a Manfred, ojciec dziewczyny równowagę osiąga jeżdżąc na rowerze.

Rower w tym przedstawieniu zyskuje rangę stabilizatora. Wszelkie sytuacje, powodujące zamęt, którego bohaterowie nie są w stanie kontrolować i konsekwencji nie potrafią opanować (gdyż rozprzestrzeniają się zbyt gwałtownie i w sposób wyjątkowo niepożądany), próbują zneutralizować jazdą na rowerze. Być może dlatego Tomek, który spokój osiąga poprzez malowanie trupów, rower ma, lecz nigdy go nie użył. Dziwi tylko to, co takiego jest w martwych twarzach. Być może śmierć to jedyna jeszcze nienaruszalna wartość? Zupełnie pewna i przynosząca ulgę, bo gdy umiera ojciec Liny, absurdalnie doprowadza to do pewnego porządku. Jej matka zajmuje się układaniem kwiatów wkoło nieboszczyka, Lina zaś sprawia wrażenie, jakby miała jeden „kłopot z głowy”.

Z przestawienia każdy wyciąga przesłanie dla siebie. Wachlarz bohaterów umożliwia każdemu identyfikowanie się z którąś z postaci lub z różnymi charakterystycznymi dla nich cechami. Mnie wydawało się, że w świecie, w którym już nic nie jest zakazane, a wręcz zakazane jest zakazywanie czegokolwiek można się zagubić na tyle, że nie ma wartości wcale. Pomimo tego, że świetnie bawiłam się tego wieczora w Teatrze Współczesnym, wniosek mnie przeraził, bo ta ewolucja miała polegać na przewartościowywaniu, na ujmowaniu jednym wartościom, na rzecz innych. Tymczasem okazuje się, że wszystko można robić bezmyślnie, wystarczy tylko sprawić sobie rower. Nie trzeba się o nikogo troszczyć, bo przecież jazda na rowerze, to umiejętność, której nauka jest obligatoryjna w pierwszych 7 latach życia.

Pozostaje pytanie kiedy jazda na rowerze stanie się wartością nadrzędną i czym wtedy ludzie będą neutralizować jej ciężar?



Aleksandra Osojca
Dziennik Teatralny Szczecin
8 lutego 2010
Spektakle
Rowerzyści