Na "Ślubie" u Gombrowicza
W jednej z miliardów galaktyk istniała pewna gwiazda. Żyła sobie spokojnie pośród innych gwiazd i harmonii, i spokoju. Aż nagle uświadomiła sobie kim tak naprawdę jest i postanowiła zostać największą ze wszystkich gwiazd. Więc rosła, pochłaniając swoje planety i sąsiednie gwiazdy, aż eksplodowała supernową, rozpraszając się po całej galaktyce. Na miejscu niepokornej gwiazdy został jedynie czerwony karzeł. To może być literacka opowieść o fizyce jądrowej lub też o nas takich, jakimi przedstawił nas Gombrowicz.Dzieła Witolda Gombrowicza zawsze wywoływały dyskusje i kontrowersje - zwłaszcza ostatnio, gdy nie przypadły do gustu pewnemu prawnikowi. Moim zdaniem są dwie możliwości takiego stanu rzeczy. Albo widzowie nie rozumieją przesłania autora, albo boli ich szczera prawda o naturze człowieka. Tak czy inaczej spektakl Teatru Polskiego warto zobaczyć z kilku względów.
Po pierwsze jest to gra aktorska. Waldemar Modestowicz jest szczególną postacią
w sferach szczecińskich reżyserów. Jego niebywałe zaangażowanie pozwala mniemać, że wieczór spędzony przy jego spektaklu to popis gry aktorskiej na najwyższym poziomie. Teatr słowa nie pozostawiał wiele do życzenia. Klasyczne potraktowanie tekstu sztuki pozwala na pełniejsze jej zrozumienie. Bez tej całej otoczki eksperymentalnej oraz dodatkowych metafor, gry aktorskiej czy scenografii Gombrowicz nabrał pełnego wyrazu socjologiczno- freudowskiego. Historia człowieka który odkrywa, że ma władze nad kreowaniem własnego otoczenia. Możliwość wyboru autorytetu i określenia zasad, którymi będzie się kierował. Decyduje się więc na samego siebie jako na mentora, którego będzie naśladował. I tu zaczyna się, wspomniana na początku mojego tekstu, supernowa. Brak zewnętrznego wzorca, którym kierować by się miał bohater, prowadzi go w autodestruktywną grę z własnym umysłem. I tu wypada ukłonić się w stronę Sławomira Kołakowskiego, grającego główną role. Świetnie sobie poradził z – podejrzewam - niesamowicie trudną huśtawką emocjonalną głównej postaci.
Drugim powodem do odwiedzin na „Ślubie” jest scenografia. Pomimo że nie odegrała ona zbyt wielkiej roli, to jej charakter i sposób zaprezentowania był emocjonujący. W głębi sceny ruiny kaplicy oświetlane przez błyskawice. Skojarzyło mi się to najpierw z obrazem „Opactwo w dąbrowie” Friedricha, a później z piosenką Stana Borysa „Jaskółka uwięziona”. Klimat prologu i epilogu spektaklu, w którym ta konstrukcja grała role, były niesamowite. Tu ukłon należy się Krystynie Zachwatowicz.
Wspominałem o teatrze słowa. W tym miejscu muszę sprostować, ponieważ oprócz świetnej kreacji słownej aktorów, min. Jacka Polaczka i Marka Żerańskiego, były i niedociągnięcia. Głównie ze strony Małgorzaty Chryc – Filary. Kreowana przez nią postać mówiła mało lub prawie wcale. Gdy się odezwała żałowałem zainteresowania jej głosem. W rezultacie grana przez nią postać ze swoim milczeniem, potulnością i brakiem wyrazistego charakteru, zamiast sprawiać wrażenie kobiety po ciężkich przejściach, wydała mi się nieco upośledzona umysłowo.
Niemniej Gombrowiczowski „Ślub” to bardzo wymowna sztuka która, jeśli tylko uda nam się odnaleźć w gąszczu symboli i metafor, da nam nie tylko chwile dobrej zabawy, ale i chwile zadumy i kontemplacji. Osobiście dyskutowałem o niej całą drogę z teatru.
Domicjan Maraszkiewicz
Dziennik Teatralny Szczecin
9 kwietnia 2009