Na sucho

Po co przed ponad rokiem Wojciech Kępczyński zrobił w warszawskim Teatrze Roma "Deszczową piosenkę"? Są przecież znacznie lepiej napisane i nowsze musicale, nieustępujące "Deszczowej" w rozmachu i popularności. Jak się domyślam, skusiła go i legenda filmu, i jeden z najlepiej rozpoznawalnych przebojów będący zarazem piosenką tytułową, i efektowny chwyt deszczu na scenie, czyli wszystko to, dzięki czemu można świetnie zareklamować przestawienie.

Kilka miesięcy przed Warszawą ten sam tytuł wystawiono w nowej odsłonie na West Endzie - nie musiano się zatem obawiać posądzeń o zaściankowość. Niby scenę z Genem Kelly zna - chciałoby się powiedzieć - każde dziecko, ale skoro w niedawnym wywiadzie dla "Polityki" Dawid Ogrodnik szczerze wyznał, że nie wie, kim był Rudolf Valentino, to być może warto wciąż przypominać pewne kanoniczne elementy kultury masowej?

Z "Deszczową" jest ten problem, że choć jej teatralna premiera odbyła się w 1983 roku, to piosenki z tego musicalu powstały znacznie wcześniej i już podczas premiery trąciły myszką. Mamy bowiem do czynienia z klasycznym jukeboxem, czyli musicalem złożonym z piosenek napisanych wcześniej i nie przeznaczonych na scenę. Wspomniana niedawna wersja londyńska została wzbogacona o kilka dodatkowych utworów, których autorem jest Nacio Herb Brown, popularny kompozytor tworzący w pierwszej połowie XX wieku. W "Deszczowej piosence" jednak dość długo czeka się na kolejne piosenki. Jak chyba w żadnym innym musicalu dialogi między bohaterami trwają niemal w nieskończoność. Byłbym za skróceniem ich przynajmniej o połowę, zwłaszcza, że nie wnoszą do akcji istotnych treści. Nauka poprawnej wymowy czy powtarzanie ujęć filmowych zamiast bawić irytują.

Warszawska premiera odbyła się po równo trzydziestu latach od londyńskiej prapremiery, przez trzy dekady świat przyspieszył i nie da się zastosować wymówki, że sam musical dotyczy spraw sprzed wieku. Rewolucje kulturalne i technologiczne, jak kiedyś pojawienie się filmu dźwiękowego, przeżywamy teraz ze znacznie większą częstotliwością i przestaje to na nas robić wrażenie. Wieczne pozostają namiętności: walka o rolę, o wpływy, wreszcie walka o najlepszą partię w mieście. Obsypany deszczem nagród francuski "Artysta" płata po latach figla autorom musicalu wprowadzając z powrotem na salony nieme czarno-białe kino i czerwone dywany. Zaproszona do takiej produkcji Kathy może mogłaby odmówić przyjęcia roli, ale Lina poczuje się w niej jak ryba w wodzie.

Gwiazda filmowa Lina Lamont jest na planie i w życiu partnerką równie popularnego Dona Lockwooda. Oboje muszą sprostać wyzwaniom czasu i zmieniającej się diametralnie technice filmowej. O ile udaje się to Donowi, to Lina pozbawiona aktorskiego, a jak się wkrótce okaże również wokalnego talentu, nie rozumie praw rządzących udźwiękowionym obrazem i nie daje rady utrzymać swojej gwiazdorskiej pozycji. Do tego wszystkiego pojawia się ta trzecia, czyli utalentowana cicha woda - Kathy Selden. Dziewczyna film ma za nic, spełnia się na deskach teatralnych. Don z miejsca zakochuje się w niej i pomaga (choć rzecz jasna nie bez przeszkód) rozwinąć karierę pod skrzydłami wytwórni Monumental Pictures.

Postać Kathy została tak napisana, że lubi się ją od razu. Obie widziane przeze mnie odtwórczynie tej roli (Ewa Lachowicz i Marta Wiejak) mają dzięki temu nieco ułatwione zadanie. Panna Selden grana przez Lachowicz wydała mi się bardziej rezolutna, Kathy Marty Wiejak mówi odważne kwestie, ale jakby nieco sama przerażona ich treścią. Obie są przekonywające i z pewnością wychodzą z zadania zwycięsko śpiewając najlepiej w spektaklu. Nienaganna prezencja i szarmancki wdzięk Dariusza Kordka nie wystarczają. Jego Don (gra go na zmianę z Tomaszem Więckiem i Rafałem Drozdem, których nie widziałem) może przyprawia niektórych widzów o wzmożone bicie serca, ale tych, którzy szukają osobowości wokalnej, czeka rozczarowanie. Aktor śpiewa co najwyżej poprawnie, ale o kreacji trudno mówić. Tytułowy hit przedstawienia pozostaje w pamięci wyłącznie z powodu lejącej się intensywnie wody i oblewania szczęśliwców, którzy wykupili miejsca w tak zwanej strefie deszczowej. Jean Hagen za rolę Liny została nominowana do Oscara, Katherine Kingsley z londyńskiego revivalu stworzyła postać dziewczyny o aparycji zimnej i wyrafinowanej suki. Wojciech Kępczyński poszedł inną drogą, jak się okazało - ślepą. Lina miała rozśmieszać, tymczasem irytuje: żadna z niej przebiegła mąciwoda. Niezdarna, wyposażona w przesadny makijaż, skrzeczy przez cały spektakl i moduluje głos nie jak słodka idiotka, ale jak imbecylka. Żadnego zmiłowania dla uszu widowni, żadnego cieniowania. Kępczyński nie uniknął niestety częstego błędu reżyserów, by w scenach komicznych, a tych w "Piosence" nie brakuje, stawiać nie jedną, a kilka kropek nad "i". Czemu nie uwierzyć w inteligencję widza? Czemu szafować grubą kreską i sądzić, że tylko ona jest w stanie wywołać śmiech? Dlaczego słowo "francuski" musi być wypowiedziane z akcentem na ostatnią sylabę i tylnojęzykowym "r". Krew się burzy. Poległ też warszawski Cosmo Brown, przyjaciel Dona z czasów, kiedy razem występowali w kabaretach i nocnych klubach. Cosmo grany zarówno przez Jana Bzdawkę, jak i Pawła Kubata wprawia w niepokój zamiast bawić absolutną perfekcją w piosence "Ty ich baw" - scenie arcytrudnej, bo wykonywanej podczas rozpisanej na dziesiątki iście chaplinowskich gagów. Niepokój bierze się z braku płynności i obawy, że któryś z gagów skończy się dla aktora nieszczęśliwie. Ta scena wymaga absolutnej perfekcji. Przed rokiem doceniłem brawurowy skok w mur, który okazuje się nie z cegieł a z papieru, tymczasem w czerwcu tego roku wśród musicalowych wykonawców poprzeczkę podniósł zdecydowanie wyżej Neil Patrick Harris skacząc podczas rozdania Nagród Tony przez cyrkowe koło. Do tego biegał po całym Radio City Music Hall i śpiewał bez zadyszki.

Twórcy "Deszczowej piosenki" ośmieszają dubbingowanie partii śpiewanych w filmie, ale zjawisko to nie umarło wraz z pogrzebaniem kina niemego. Marni Nixon zarabiała na życie śpiewając w "My Fair lady" za Audrey Hupburn, a nawet Marilyn Monroe w wyższych partiach piosenek w "Mężczyźni wolą blondynki". W "The king and I" Nixon wykonywała piosenki za Deborah Kerr, w West Side Story za Natalie Wood. A może pamiętacie, że za Gabrielę Kownacką w "Halo, Szpicbródka" przed mikrofonem stanęła w studiu Ewa Dębicka, a za Grażynę Szapołowską w filmie "Lata dwudzieste lata trzydzieste" - Ludmiła Warzecha. W "Deszczowej piosence" za Linę Lamont śpiewa Kathy Selden, ale szybko wychodzi to na jaw. Nikt przestrogi przez zdemaskowaniem średnio uczciwego tricku z dubbingiem nie wziął sobie do serca.

"Są sprawy ważniejsze od dykcji" wykrzykuje Lina w piosence "Co ze mną jest", ale trudno przyznać jej rację. Sporo kwestii w całym przedstawieniu ginie nie tylko przez nieodpowiednią dykcję, ale przez nagrane oklaski i gwar z filmowych premier. No chyba, że uznamy, że aktorzy Romy tak mocno identyfikują się z erą kina niemego i do zrozumiałej wymowy nie przykładają zbytniej wagi.

Deszcz pochwał należy się przede wszystkim Dorocie Kołodyńskiej za doskonałe kostiumy i Borisowi Kudličce za scenografię. Nareszcie Roma zerwała z przerażającą jeszcze w niedawnych produkcjach butaforką i prowizorką. Pod względem realizacyjnym teatr Wojciecha Kępczyńskiego wykonał spory krok do przodu, za to mu chwała! Doskonałym pomysłem jest tez wydobycie zespołu Krzysztofa Herdzina z kanału orkiestrowego i umiejscowienie go nad sceną. Muzycy nie uzyskują lekkości i stylu orkiestr z amerykańskich czy brytyjskich płyt z "Deszczowej piosenki", ale poziomem wykonawczym o kilka oczek podnoszą rangę spektaklu na Nowogrodzkiej. Do plusów przedstawienia zaliczyć trzeba - last but not least - step. "Deszczowa piosenka" stepem stoi, a warszawscy wykonawcy jak jeden mąż czują się w nim jak ryba w wodzie. To niewątpliwa zasługa choreografki Agnieszki Barańskiej. "Deszczową" warto zobaczyć dla brawurowej sceny "Broadway melody", kiedy po scenie suną gigantyczne świecące litery układające się w napis Broadway, a cały teatr przepełnia jedno wielkie stepowanie. Klasa!

Dlaczego dopiero po roku zajmuję się "Deszczową piosenką", którą widziałem zaraz po premierze? Otóż zarówno na Broadwayu, jak i na West Endzie panuje zasada, że każdy kolejny spektakl ma być pod każdym względem identyczny jak premierowy, że walka o widza odbywa się co wieczór, a nie tylko przy okazji setnego czy dwusetnego przedstawienia. Niestety miałem przykre wrażenie, że w Romie nikt o mnie i o ponad 900 widzów nie starał się już walczyć. Pomyślałem, że nie powinno im to ujść całkiem na sucho.



ToKo ToKo
teatrmuzyczny.blog.com
25 kwietnia 2014
Spektakle
Deszczowa piosenka