Na widnokręgu

"To się nigdy nie skończy" - mówi bohater na końcu spektaklu "Idąc rakiem", gdy czyta na forum internetowym, że jego syn, odsiadujący wyrok za zabicie człowieka, stał się dla młodych faszystów idolem i męczennikiem. Przedtem jednak aktorzy Teatru Miejskiego w Gdyni opowiedzą tragiczny epizod drugiej wojny, który zadecydował o poglądach i czynach młodego chłopca. Uczynią to za pomocą tekstów Guentera Grassa z niewielkiej powieści Idąc rakiem, które Paweł Huelle, adaptator, uzupełnił jeszcze pochodzącymi z powieści Psie lata, by zawiłej, prowadzonej na różnych płaszczyznach czasowych narracji, nadać dramaturgię sceniczną. Grass miesza fakty i dokumenty z fikcją powieściową tak, by obraz ludzkich zachowań i myśli określony przez historię wydał się prawdopodobny.

Fabularny zwornik powieści Grassa stanowi katastrofa pasażerskiego statku "Wilhelm Gustloff", lecz jej tematem głównym jest konfrontacja współczesności z przeszłością, która ujawnia psychiczno-mentalne mechanizmy, prowadzące do odrodzenia się ciągu zbrodni; kat staje się ofiarą, ofiara - katem, a pokonany, zdawałoby się, faszyzm odżywa w kolejnym pokoleniu. Wielowątkowa narracja powieści ujawnia, cofając się w czasie - niejako naśladując sposób poruszania się raków w bok i do tylu, a naprawdę do celu - coraz odleglejsze fakty i doświadczenia bohaterów, które zdeterminowały ich dzisiejsze postępki.

Statek "Wilhelm Gustloff" zbudowany w stoczni w Hamburgu w 1937 roku został zwodowany w kwietniu roku 1938 w obecności Adolfa Hitlera, który miał na jego pokładzie prywatny apartament. Fuhrer zdecydował, że statek dostanie imię wysokiego funkcjonariusza NSDAP zabitego w Davos w 1936 roku przez Davida Frankfurtera, Żyda z Serbii, który studiując w Berlinie medycynę, doświadczył buty aryjczyków. Chciał "unicestwić zarazę, nie osobę", ale też obudzić swój naród do walki. Matką chrzestną statku została wdowa Hedwig Gustloff, niejako w geście zadośćuczynienia. Cztery strzały Frankfurtera pasowały jej męża na bohatera narodowego, jego imię nadawano szkołom, fabrykom i ulicom. Transportowiec "Gustloff", piąty co do wielkości w niemieckiej flocie, służył jako flagowy statek wycieczkowy organizacji nazistowskiej Kraft durch Freude (Siła przez radość). Odbył kilkadziesiąt rejsów do fiordów Norwegii, zabierając na pokład robotników i urzędników wyróżniających się lojalnością wobec nowego przywódcy Rzeszy.

W jednym z ostatnich rejsów, latem 1939 roku, wziął udział stolarz z Wrzeszcza Albert Pokriefke z żoną. Oprócz przynależności do słusznej partii oboje zasłużyli się jako właściciele psa Harrasa, spłodzony przez niego Prinz stał się bowiem ulubionym owczarkiem Hitlera. Szlachetny gest wodza wobec zwykłych ludzi nie został zapomniany, stał się budulcem rodzinnej legendy o dobrym przywódcy, który potrafił docenić prostego człowieka i zafundować mu pięciodniowy rejs w królewskich warunkach, takich samych, jakie mieli państwowi dygnitarze i przedstawiciele wolnych zawodów. W każdym razie córka owego stolarza, Tulla Pokrieflce, nigdy nie zapomniała owego dobrodziejstwa, nigdy nie zwątpiła w wielkość wodza. Zwłaszcza gdy kilka lat później, 30 stycznia 1945 roku, wsiadła na ten wspaniały statek z rodzicami, mogła naocznie potwierdzić ich zachwyt. Długi na 208 i szeroki na 24 metry, wyposażony w basen, salę balową, muzyczną, taras słoneczny i spacerowy oraz kilka restauracji, mógł pomieścić na dwóch poziomach około trzech tysięcy ludzi i pięciusetosobową załogę.

Tego mroźnego dnia w rejs do Kilonii zabrał ponad dziesięć tysięcy Niemców: rannych żołnierzy Wehrmachtu, policjantów, gestapowców, czterysta pielęgniarek, telegrafistek, działaczy NSDAP z rodzinami (na pokładzie znalazło się około cztery tysiące niemowląt, dzieci i nastolatków) uciekających z Pomorza przed zbliżającą się Armią Czerwoną. Niedługo po wypłynięciu z Gotenhafen (jak przemianowano Gdynię), w odległości dwudziestu mil morskich od Łeby "Wilhelm Gustloff" został trafiony trzema torpedami z radzieckiej łodzi podwodnej S-13, dowodzonej przez komandora podporucznika Aleksandra Marinesko. W godzinę poszedł na dno. Udało się uratować 838 osób, wedle innych szacunków 1252 osoby.

Tulla Pokriefke, znana z poprzedniej powieści Grassa, lekkomyślna, szalona dziewczyna w zaawansowanej ciąży, przedostała się jedną z kilku szalup ratunkowych na torpedowiec "Loewe'", gdzie tej tragicznej, lodowatej nocy przyszedł na świat jej syn Paul. Nigdy nie powiedziała, kim był jego ojciec, ale codziennie prawie wspominała katastrofę większą niż "Titanica", w której zginęło "tylko" 1500 osób. Swemu synowi stale opowiadała o "ciałach skutych lodem", "martwych dzieciaczkach pływających główkami do dołu" i o tym, że zagłada "jej" statku była największą w dziejach cywilizacji, a nikt o niej nie chce mówić, tak jakby jej nie było. Wierzyła, że syn, którego, nastolatka, przeszmuglowała do Berlina Zachodniego - sama została w NRD-owskim Schwerinie, rodzinnym mieście Wilhelma Gustloffa, gdzie pracowała w fabryce produkującej meble dla Związku Radzieckiego - powie światu całą prawdę o katastrofie, o cierpieniach ludzi i o tym, jak wspaniałym przywódcą dla ludzi był Fuehrer.

Niestety Paulik zawiódł wszelkie nadzieje, pisał najpierw do pism prawicowych, później lewicowych, ale o katastrofie nic; tak jak ona pamiętała i chciała pamiętać, on chciał zapomnieć. Całe życie się zastanawiał, dlaczego los go naznaczył taką matką, taką datą urodzenia, bo gdyby nie wsiadła na ten statek, to przecież jego życie potoczyłoby się inaczej. Zresztą ani na Wschodzie, ani na Zachodzie nie chciano mówić ani pisać o zatopieniu także innych transportowców, jak "Goya" - 6800 ofiar, "Steuben" - 4900 ofiar czy tych wiozących więźniów obozów koncentracyjnych w Stutthofie i Neuengamme "Cap Arcona" - 4300 i "Thielbek" - 2800 ofiar. Temat ofiar nazizmu jakby nie dotyczył Niemców, ścigano zbrodniarzy, wytaczano procesy, ukrywano lub zacierano niechlubną przeszłość wielu hitlerowców, a o tysiącach wypędzonych z Prus i Pomorza przez lata ani słowa. Tulla nie mogła się z tym pogodzić. Aż los się do niej uśmiechnął, jej syn "nieudacznik" i "popapraniec", spłodził syna, w którym ulokowała na starość swe uczucia. Ukochany Konradżik (odziedziczył imię po ukochanym braciszku, który się utopił) po rozwodzie rodziców coraz częściej przebywał z babką, aż wreszcie z nią zamieszkał w Schwerinie. Tak jak nie szczędziła opowieści synowi, nie szczędziła ich też wnukowi, czyniąc go depozytariuszem pamięci niemieckich ofiar nazizmu. Zakupiony przez babcię komputer stał się sprawnym narzędziem reaktywowania przemilczanej historii. Linki i fora internetowe pozwoliły Konny'emu odkryć prawdę o zakłamanej przeszłości, wydobyć "bohaterską" przeszłość gestapowca Gustloffa i nie tylko poczuć wielką z nim solidarność, lecz także kontynuować dzieło, czyli szerzenie nazistowskiej ideologii pod znakiem nacjonalistycznego Kamractwa Schwerin. Na internetowym czacie spotkał podobnie zacietrzewionego, tylko a rebours, chłopaka Dawida, który utożsamiał się z cierpieniem Żydów. Brutalne rozmowy i żarty doprowadziły do spotkania obu nastolatków w realu. To wówczas Konny Pokriefke oddał, podobnie jak zabójca do Gustloffa, cztery strzały (z kupionego przez babkę rewolweru) i podobnie jak tamten sam oddał się w ręce policji. Na forach internetowych okrzyknięto go bohaterem i przywódcą neonazistów, stąd pełne przerażenia słowa ojca - "To się nigdy nie skończy".

"Idąc rakiem" grane jest na dolnym pokładzie "Daru Pomorza", młodzieżowego statku przekształconego w muzeum i zacumowanego na nabrzeżu w Gdyni, tam gdzie stal "Wilhelm Gustloff", w czasie wojny przekształcony w szpital, później w bazę wojskową, i skąd wyruszył w ostatni rejs. Chyba nie można było wymyśleć lepszej scenerii do opowiedzenia tej strasznej pod każdym względem historii. W przeciwieństwie do kilku recenzentów krytykujących spektakl za dydaktyzm nie uważam, by był to trafiony zarzut. Historia ostatniej wojny i jej konsekwencji wciąż dostarcza tematów otoczonych przez dziesięciolecia milczeniem, więc mówienie o nich jest absolutnie konieczne. Tak jak mówimy coraz więcej o winie Polaków wobec Żydów w czasie ostatniej wojny, zagładzie Polaków na Wołyniu i we Wschodniej Małopolsce dokonanej rękami ukraińskich nacjonalistów, o Katyniu, tak samo słuszne wydaje się mówienie o ofiarach nazizmu. O cywilach i dzieciach, o tysiącach (mówi się o dwóch milionach) wypędzonych ze swoich domów z terenów Prus i Pomorza.

Kto sieje wiatr, zbiera burzę - ta prawda obowiązywała długie lata, wykluczając niejako pamięć o ofiarach-Niemcach. Po sześćdziesięciu latach można ją zweryfikować i uświadomić, zwłaszcza młodemu pokoleniu, że wiatr sieją politycy w imię takiej lub innej ideologii, ale ofiarami stają się nie tylko zdefiniowani wrogowie, lecz także zwykli ludzie, o których trzeba pamiętać. Jeśli to jest dydaktyzm, jestem za. Nigdy dość wiedzy o straszliwej historii, gdyż tylko pełna świadomość zła, jakie wojna uczynnić potrafi w ludziach, może zapobiec następnym irracjonalnym zbrodniom.

Wydawało się jeszcze niedawno, że po doświadczeniu Holokaustu powtórzenie zbrodni na tle rasowym będzie już niemożliwe. Niestety, wojna na Bałkanach pokazała, że dawne krzywdy wybuchają w kolejnym pokoleniu, stając się napędem nienawiści i zbrodni. Odradzanie się nazizmu, także u nas ma on swoich zwolenników, nie jest abstrakcją, lecz faktem. Więc nigdy dość wiedzy i ostrzeżeń tej sprawie. Słyszałam rozmowy widzów opuszczających statek, które świadczyły o tym, jak bardzo zostali poruszeni, porażeni niemal tym, co przed chwilą usłyszeli i zobaczyli; nie mogli przestać o tym mówić.

Przedstawienie Krzysztofa Babickiego jest skromne, pozbawione estetycznych fajerwerków, skupione na słowie, które dociera do każdego zakamarka świadomości. Bo też cała opowiedziana przez trzynaścioro aktorów historia jest i prawdziwa, i straszna, a w sensie konsekwencji, do jakich może doprowadzić dziś, wręcz paraliżująca. Aktorzy raczej referują historię swych postaci, niż je grają, najmniej przekonująco wypada tu rola rozegzaltowanej nastoletniej Tulli. Za to dojrzałą Tullę Doroty Lulki można określić jako kreację. Zbudowaną przede wszystkim ze słów Niemki, która mówi po polsku z silnym niemieckim akcentem, przekręcając wyrazy i składnię, ale sens jej słów pozostaje czytelny. Aktorka bez egzaltacji buduje drobnomieszczańską mentalność prostej kobiety, nie pozbawionej inteligencji i życiowego pragmatyzmu. Oszczędny gest i stonowany głos uwiarygodniają tragiczne przeżycia i trudne doświadczenia bohaterki, tak że trudno odmówić jej prawa do takiego właśnie widzenia własnego losu. Tym bardziej widać konsekwencje, do jakich doprowadziła, składając depozyt pamięci w ręce młodego chłopca, co przerosło jej wyobraźnię i polityczną, i moralną. W czasie rozprawy sądowej przyzna się do kupienia pistoletu od radzieckiego żołnierza z wycofującej się po 1989 roku jednostki i powie przerażona o zabitym Dawidzie jego zrozpaczonym rodzicom: "Ni wiedziała, że on fałszywy Żyd beł".

Także postać Aleksandra Marinesko, dowódcy łodzi podwodnej, która wystrzeliła trzy śmiercionośne torpedy, w ujęciu Rafała Kowala nabrała rysów tragicznych. Urodzony w Odessie syn Ukrainki i Rumuna walczył na kilku frontach, zatopił "Gustloffa" i "Staubena", w sumie ponad dwanaście tysięcy wrogów, ale nękany przez NKWD, nie tylko za pijaństwo, dopiero wiele lat później został uhonorowany jako Bohater Floty Bałtyckiej oraz odznaczony Czerwonym Sztandarem, choć umarł w zapomnieniu. Postawiono mu pomniki w Kaliningradzie, Kronsztadzie i Odessie. Więc, po co ta wojna? To całe bohaterstwo? "Dla pomników..." - odpowiada ironicznie, bo cóż innego zostaje po wojnach. Ta gorzka konstatacja też wydaje się przestaniem mądrego i potrzebnego spektaklu.



Elżbieta Baniewicz
Twórczość
18 grudnia 2012
Spektakle
Idąc rakiem