Na Wschód, na Wschód

O czym chce opowiedzieć Paweł Passini w tym efektownym, pełnym hipnotycznej muzyki i obrazów widowisku? O doświadczeniu wewnętrznym; szkoda tylko, że to doświadczenie coraz to zjeżdża w gładkie koleiny komunałów.

Socrealistyczne, od dawna już nieczynne nowohuckie kino Światowid zyskało dzięki spektaklowi nieoczekiwaną urodę. Wielką salę pomalowano na biało; widzowie siedzą tam, gdzie kiedyś był ekran, a na dawnej widowni z balkonem i kolumnami rozgrywa się spektakl. Nieskazitelna biel podkreśla piękne proporcje sali, kolumny i balkon nadają jej pałacowy (orientalny) charakter, stopnie widowni balkonu wznoszą się stromo jak górski łańcuch. Adaptacja przestrzeni na potrzeby przedstawienia dokonana została wzorowo - niewielkimi interwencjami uzyskano zmienne, dobrze wykorzystane przez reżysera miejsce gry. Scenografka dodała jeszcze sztuczny śnieg zaściełający podłogę i szklano-lustrzaną rozsuwaną ścianę.

Ta biel rozwibrowana jest kolorami - projekcjami filmów kręconych w Indiach, kreskówek które ogląda bohater, światłami, koślawymi tekstami (z internetu?) na temat Indii. W połączeniu z rozbrzmiewającą nieustannie muzyką graną na żywo (również przez reżysera grającego na klarnecie) przeplataną z bollywoodzkimi przebojami tworzy hipnotycznie wciągającą rzeczywistość sceniczną. Zaproszenie do wspólnej podróży zostało przygotowane wszelkimi teatralnymi siłami. Ale sama podróż już nie jest tak atrakcyjna - to znaczy na scenie jest owszem, atrakcyjnie, tyle że uruchomione przez Passiniego środki teatralne komunikują niezbyt interesujące myśli. I stopniowo ta uroda spektaklu zaczyna drażnić.

Passini opowiada historię transplantologa, który pewnego dnia wyjmując serce pacjentce, zawahał się i zaczął zastanawiać nad granicą życia i śmierci. Nad tym, co może być stałym punktem odniesienia. Przestał operować, w depresji siedział w domu i oglądał kreskówki, aż nagle podjął decyzję wyjazdu do Indii z przyjacielem.

Ta historia nie jest pokazana realistycznie - to przecież przede wszystkim podróż w głąb siebie. Indie, od czasów Hermanna Hessego (jego "Siddhartha" był inspiracją spektaklu), hipisów, Grotowskiego i New Age\'u to przecież kraj, do którego jeździ się po przemianę duchową. Ta turystyka duchowa została przez Passiniego wyśmiana - mamy tu scenę kursu "afirmacji pustki"; kursanci kłócą się, bo instruktor nie przyszedł, a przecież zapłacili i chcą za swoje pieniądze dostać ową pustkę. Scena jest zabawna, ale satyra dość tania. Tak jak i pokazywanie nieszczęsnych kursantów, nieporadnie usiłujących wyrazić wrażenia z wycieczki na himalajski lodowiec. Indie istnieją w spektaklu jeszcze pod postacią bollywoodzkich tańców (świetnie wykonanych), figur z "Kamasutry" demonstrowanych przez głównego bohatera (Zbigniew Kowalski) i towarzyszącą mu jak cień "dziewczynę bez serca" (znakomita Katarzyna Tadeusz) - tę, której wyjął serce i zadumał się przy tym nad sensem życia. Oraz przez mędrca, który radzi bohaterowi szukać własnej drogi - w sobie.

Imaginacyjna podróż do Indii jest więc wędrówką przez tandetne wyobrażenia - mogłoby i tak być, czemu nie. Ale spektakl cierpi na gadulstwo, nadmiar środków zaangażowanych do przekazania tych paru myśli (co nie jest nowe), tak jak na egzystencjalno-filozoficzne gadulstwo cierpi nasz bohater. Co gorsza, grający go Zbigniew Kowalski jest aktorem doskonale nijakim, skutkiem czego i jego życie wewnętrzne pokazane na scenie staje się nijakie. A towarzyszenie mu w wędrówce staje się nużące. Niewiele dla siebie w niej uzyskamy.

Łaźnia Nowa. "Wszystkie rodzaje śmierci". Reżyseria - Paweł Passini, dramaturg - Artur Pałyga, scenografia - Małgorzata Szydłowska. Premiera 30 stycznia 2009



Joanna Targoń
Gazeta Wyborcza Kraków
3 lutego 2009