Narodziny nowego boga

Najnowszy spektakl Mai Kleczewskiej na scenie opolskiego teatru nie pozostawia złudzeń jak interpretować zło. Nie jest to akcydens ludzkiej natury, ale jej ucieleśnienie. Zmierzch tytułowych bogów jest analogią do zrozumienia linearności czasu. Po zmierzchu nadejdzie niosąca wyciszenie noc, a po niej obudzi się nowy dzień. Dzień, w którym raczej panować będzie nowy demon

„Zmierzch bogów” Viscontiego w interpretacji Kleczewskiej jest zapisem dziejów upadku fikcyjnej /choć biografowie doszukują się korzeni w niemieckich realiach okresu budzącego się nazizmu/ rodziny „przy władzy”, która chce i musi zaistnieć w czasach politycznej transformacji. Żądza finansowej hegemonii jest imperatywem do bezwzględnego działania, nastawionego na likwidację każdego , kto sprzeciwi się dyktatowi przywódcy. Wielką rolę odgrywa tu Sofia von Essenback /Judyta Paradzińska/, wdowa po bohaterze wojennym, kochanka Friedricha/ Michał Czernecki/ -  mężczyzny spoza rodzinnego klanu, wreszcie matka Martina, dziedzica majątku rodziny . To ona pełni rolę szekspirowskiej Lady Makbet, napawającej się władzą i potęgą poprzez mężczyzn, z którymi wchodzi w mniej lub bardziej amoralne i toksyczne relacje .

Jednakże nie ona jest postacią  centralną. Na plan pierwszy wysunięty został Martin /znakomity Maciej Namysło/,sukcesor rodu, który nie tylko przedłuży panowanie gnijącego rodu, ale jako nowy młody bóg przejmie schedę w świecie zła, które tkwi w nas samych.

Już pierwsza scena wieczerzy celebrującej urodziny barona, nestora rodu, pokazuje, że zmiany w panowaniu są nieuchronne. Atmosfera jest bardzo podniosła, członkowie rodziny są co prawda pełni atencji dla przemawiającego, ale to  transseksualny Martin ze swoim dzikim ekshibicjonistycznym tańcem na stole pokazuje, kto tu rządzi. W zasadzie nikt nie jest zgorszony, wszyscy, może poza Elżbietą, czują podświadomie, że rodzi się nowy bóg, który eksponuje  nie tylko młode ciało, ale i tupet przyszłego lidera.

Sam Martin jest elementem, który spaja wszystkich bohaterów spektaklu. I nie tylko dlatego, że życie jego skażone jest perwersyjnymi doświadczeniami. To on, jako główny spadkobierca, jest zagrożeniem dla planów Friedricha. I długo ukrywa swoją postawę  homo politcusa. Pławi się w niebezpiecznych igraszkach z dziewczynkami / niesamowicie odważna i trudna do zagrania scena zabawy w „twistera”/, bawi masturbacją i zażenowaniem niby-kochanki. Szuka swojej tożsamości seksualnej, odkrywając po drodze nienawiść do matki, którą wymazuje ze świadomości poprzez seksualny akt.  Kazirodczy stosunek pozwala Martinowi wyjść z rodziny, zatrzeć ślady dziecięcej traumy i odzyskać niezależność. Pomaga w przygotowaniach  do ślubu  matki, który staje się jednocześnie jej pogrzebem. Podaje narzeczonym  pigułki a sam rozpoczyna  narkotyczny taniec śmierci. Nagi tors, symbol witalności i potęgi, wymownie kontrastuje z  szatami  podrygującego tłumu weselników, którzy bezwiednie stali się żałobnikami.

Martin wygrywa. Pozostaje niezwyciężony. Niczym plemienny przywódca wiruje w obłędnym tańcu  śmierci, który jest i jej pochwałą, ale i zapowiada nowe życie.

Kleczewska nie daje jednoznacznej odpowiedzi, jak będzie ten nowy świat wyglądał. Bo, podobnie jak i  my, sama nie wie. Nikt nie wie. Skłonność do zła jest siłą, która drzemie w naszych umysłach. Nie do końca mamy władzę nad tym destrukcyjnym uczuciem. Wszak żyjemy na wulkanie...

W porównaniu do oryginalnego filmu Viscontiego i wersji Grzegorza Wiśniewskiego /Teatr „Wybrzeże”, Gdańsk/, Kleczewska omija finałową scenę, kiedy Martin zasiada przy stole i pukaniem w jego blat, przywołuje do porządku uczestników biesiady. Ale, o ile, Joachima  /Andrzej Jakubczyk/ wszyscy słuchają w skupieniu z racji majestatu i władzy nestora rodu, a Friedricha raczej lekceważą , to Martina w tej trzeciej ze słynnych „stołowych” scen, nikt nie słucha, bo po prostu nikogo już nie ma. Został sam Martin, rodzina nie istnieje.

I brak tej sceny chyba dobitnie pokazuje, że zmierzch bogów, jest tylko chwilowym zachodem. Wraz ze świtem obudzą się nowi, czy lepsi – nie wiadomo.

Znakomity spektakl Kleczewskiej, uświetniający  35-lecie opolskiej sceny, jest przedsięwzięciem bardzo bogatym w środki przekazu. Scena obrotowa, zapadnia z pokojem-kontenerem, majestat sali jadalnej z gigantycznym żyrandolem, i  niezwykle precyzyjnie dobrana muzyka /Sakamoto, Portishead, Gabriel, Verdi, Wagner, Purcell/ z równie niezwykle sugestywnym finałem pokazuje jak bardzo współczesny teatr może być filmowy. Bogata plastyka i różnorodność muzyczna spektaklu Kleczewskiej pokazuje w jakim kierunku zmierza utalentowana reżyserka. Zapowiedzią był „Marat/Sade”,  później był bydgoski „Babel”, po drodze debiut operowy -  „Sudden rain/Between”. Następny krok to „Oresteja”, w czerwcu 2011 na deskach Opery Narodowej.

Z największą przyjemnością ogląda się ten swoisty film w teatrze. Tyle, że to film na żywo.

Pochwaliłem wcześniej Marcina Namysło za rewelacyjnie odegraną rolę Martina. Ofiarnie grała Arleta Los-Pławszewska w roli Elizabeth, brutalnie gwałconej podczas nieludzkiego przesłuchania. Zbyt manieryczna była Judyta Paradzińska. Za bardzo kopiowała Lady Makbet z wcześniejszego spektaklu Kleczewskiej, też w Opolu.

Cały zespól aktorski świetnie wywiązał się z obowiązków wyznaczonych im przez reżyserkę. Był jednakże tylko tłem, świadomym, dla poczynań młodego boga – Martina.



Marcin Mróz
Teatr dla Was
10 listopada 2010
Spektakle
Zmierzch bogów