Nasze, czyli czyje?

Mało znane lub od dawna nieobecne na scenicznych deskach dramaty stanowią dla reżyserów interesujący materiał do realizacji - nie są obciążone bagażem legendarnych adaptacji, do których widzowie i krytycy będą mogli przyrównywać (jak uczy historia, najczęściej na niekorzyść nowszej wersji), pozwalają zaprezentować oryginalną historię i zostawiają sporo miejsca na twórczą interpretację. Jednak nie zawsze reżyser jest w stanie z tego skorzystać

Thornton Wilder, publikując w 1938 roku przewrotny dramat Nasze miasto, postawił odbiorców w trudnej sytuacji – już wówczas mało oryginalny pomysł obnażenia przed widzem iluzji scenicznej połączył z poetyką naturalistycznego teatru XIX-wiecznego. Postać Reżysera, który na oczach publiczności ustawia na pustej scenie nieliczne sprzęty i aranżuje rozmowy pomiędzy postaciami, wtrąca się w ich relacje i komentuje je, ani na moment nie daje nam zapomnieć, że jesteśmy w teatrze. Równocześnie jednak realizm sytuacji i nakreślenie pełnokrwistych bohaterów pozwalają nam zasmakować prawdziwości małego miasteczka Grover’s Corners w New Hampshire, co, w obliczu pustki sceny i obecności Reżysera, każe widzowi spojrzeć na nie z dystansu, a także uwierzyć w jego istnienie, symultanicznie budując i burząc iluzję.

Niestety, spektakl w reżyserii Szymona Kaczmarka skupia się niemal wyłącznie na burzeniu, nie budowaniu. Od sekwencji początkowej, rozpoczętej uporczywym powtarzaniem jednego motywu muzycznego z biesiadnego szlagieru, aż do pozbawionego puenty zakończenia, aktorzy zdają się w ogóle nie zauważać widzów. To, co w dramacie służyło zacieraniu granicy pomiędzy sceną a widownią, w spektaklu odcina grających od publiczności, zamykając ich w szczelnym, wyłączonym z życia świecie, niby owady w gablocie. Reżyser, chociaż zwraca się w stronę widowni, w rzeczywistości mówi do scenicznych towarzyszy, zaś Redaktor sam zadaje sobie pytania dotyczące sytuacji w miasteczku, udając przypadkowe osoby.  Ten zabieg byłby w pełni uzasadniony zawieszeniem postaci pomiędzy życiem a śmiercią, gdyby został zastosowany konsekwentnie. Niestety, aktorzy miotają się po scenie, wyraźnie nie mogąc się zdecydować, do kogo grają – do siebie nawzajem, widzów czy dwóch olbrzymich luster zajmujących całą boczną ścianę.

Śledzenie przeplatających się losów dwóch rodzin z Grover’s Corners skutecznie utrudniają groteskowe, wywiedzione ze współczesnego kabaretu kreacje większości postaci – ponad dość niski poziom gry wybijają się wyłącznie Wiktor Loga–Skarczewski (w roli Simona Stimsona, zapijaczonego organisty) oraz Marcin Kalisz (grający doktora Gibbsa). W przeciwieństwie do pozostałych aktorów obaj panowie, a zwłaszcza Kalisz, mimo pojawiającej się miejscami farsowej maniery, rzeczywiście uwalniają prawdziwe emocje (na szczególną pochwałę zasługuje tutaj scena „dorastania” syna i ojca – jeden z nielicznych poruszających momentów spektaklu). Fałszywość i charakterologiczną płytkość bohaterów można by uzasadnić ich teatralną (a więc z założenia nieprawdziwą i schematyczną) naturą, niestety sporadyczne momenty realności nie wynagradzają ponad dwóch godzin monotonnego i męczącego przedstawienia, którego nie urozmaicają nawet komiczne wstawki.

Ciężko odczytać intencje reżysera – z jednej strony stara się dość wiernie zaprezentować współczesnemu widzowi dzieło Wildera, okraszając je oczywiście własnymi pomysłami (i w znacznym stopniu „zagracając”,dosłownie, jego minimalistyczną wizję), z drugiej – te kilka ciekawych i wartościowych rozwiązań scenicznych, jakie proponuje Kaczmarek, ginie w nawale przeintelektualizowanych i dezorientujących niezaznajomionego z dramatem widza scen dodanych do pierwotnego tekstu. Powstaje pytanie, dla jakiej widowni spektakl miał być w założeniu twórców skierowany – niewyrobionej i poszukującej w teatrze nieznanej wcześniej historii czy przeciwnie: obeznanej z twórczością Wildera i jej interpretacjami, łaknącej intelektualnego wyzwania. Jeśli dla pierwszej, zniechęcają użyte chaotycznie środki sceniczne (w znacznej części niezrozumiałe). Jeśli dla drugiej, także można się rozczarować: spektakl bowiem w miejsce czytelnego, lecz subtelnie zasugerowanego przesłania dramatu, oferuje (przynajmniej dobrze zagraną) scenę, której jedynym celem jest wytłumaczenie widzowi puenty, szczegółowo zresztą wyłożonej także w opisie przedstawienia, by, jak sądzę, wykluczyć wszelkie domysły publiczności i odebrać jej możliwość własnej interpretacji.

Grover’s Corners w Starym Tearze niestety nie jest miejscem przyjaznym widzowi – ani nie odkryje w nim dobrej rozrywki, ani nie przeżyje gwałtownych wzruszeń. Raczej nie znajdzie też bratnich dusz wśród mieszkańców – w większości banalnych i męczących. Lepiej pozostać w domu i spożytkować dwie godziny na lekturę dramatu, który Szymon Kaczmarek przeniósł na sceniczne deski.



Rafał Kołsut
E-splot
14 listopada 2011
Spektakle
Nasze Miasto