Nawet Tarantino nie pomógł

Wiosna za pasem, a tymczasem w Starym Teatrze kolejna "letnia" premiera. Spektakl bez znaczenia. "Być albo nie być" według scenariusza filmu Ernsta Lubitscha i sztuki Nicka Whitby nikogo raczej nie zachwyci, nikogo nie zbulwersuje. To chwilami autentycznie zabawne przedstawienie jako urozmaicenie repertuaru być może by się obroniło, ale jako jedyna w tym sezonie premiera na Dużej Scenie Starego budzi opór i zniecierpliwienie

W "Być albo nie być", filmie hollywoodzkiego mistrza komedii, Ernsta Lubitscha z 1943 roku, o którym we wszystkich materiałach i recenzjach można przeczytać, że jest kultowy i powszechnie znany, ale tak naprawdę prawie nikt tego filmu nie oglądał i nie pamięta, wybuch wojny zastaje grupę warszawskich aktorów podczas prób do "Hamleta". Teatr zostaje zamknięty, a aktorzy stają się członkami ruchu oporu.

Dzieło Lubitscha nie wytrzymało próby czasu. Razi kabaretowymi uproszczeniami, banalną wizją lekko komunizującego raju, aktorską szarżą. Nic więc dziwnego, że, wbrew prasowym anonsom, dla twórców scenicznej wersji scenariusza ważniejszą inspiracją od filmu Lubitscha były "Bękarty wojny". Ouentina Tarantino. Notabene amerykański twórca, pokazując okupację w tonacji buffo, również inspirował się "Być albo nie być".

Krakowskie przedstawienie w reżyserii Milana Peschela, czerpiąc pełnymi garściami ze strategii hollywoodzkiego postmodernisty - ach, ten Moriccone z "Kill Billa" w tle, ironiczne miny, permanentne puszczanie oka do widza - nie daje nic w zamian. Odpowiedź na pytanie, właściwie po co to wszystko, nie zostanie udzielona.

Najciekawszym motywem filmu Lubitscha i sztuki Whitby\'ego była swoista sakralizacja teatru. Aktorzy, nawet jeżeli są postaciami banalnymi w życiu prywatnym, na scenie stają się posłannikami idei. Hitlerowski kostium chroni tezę

o misyjności teatru przed zarzutem o pensjonarskie mrzonki. Bohaterowie "Być albo nie być" to kabotyni, mitomani i egocentrycy, ale kiedy stają się nośnikami Sprawy, stać ich na brawurę i bohaterstwo. Sztuka uszlachetnia.

Teatr nieustannie zderza się tutaj z życiem. Tekturowe dekoracje ujawniają sceniczną proweniencję, niczego nie udają. Działalność w ruchu oporu miesza się z romansowym wodewilem i aferą szpiegowską. W tej trudnej, łamiącej konwencje gatunkowe komedii, doskonale odnaleźli się aktorzy Starego. To oni w efekcie uratowali spektakl.

Brawurowy Adam Nawojczyk jako Józef Tura - mitomański gwiazdor sceny - w końcu dostał zadanie na miarę swoich możliwości; znakomita jest Anna Radwan-Gancarczyk - przemiennie ironiczna i komiczna żona Tury (w filmie Lubitscha tę rolę grała wielka Carole Lombard). W obsadzie nie ma zresztą słabych punktów: wyróżniłbym zwłaszcza zabawną Katarzynę Krzanowską w roli zmieniającego płeć, ale niezmieniającego "zarostu" dyrektora teatru; wzruszających Andrzeja Kozaka i Błażeja Peszka - halabardników z marzeniami; wreszcie wprowadzającego na scenę kilka minut autentycznej grozy Krzysztofa Zawadzkiego, grającego szpiega gestapo.

W finale przedstawienia świetni aktorzy Starego patrzą spode łba na widownię. Jakoś trzeba to skończyć. Może brawa? Tak, wiemy, znowu nie bardzo się udało.



Łukasz Maciejewski
Polska Gazeta Krakowska
5 kwietnia 2011
Spektakle
Być albo nie być