Nic nie jest pewne ani jednoznaczne

Sztuka "Hańba", której premiera odbyła się w sobotę 7 września w Teatrze imienia Stefana Żeromskiego, nie jest propozycją z cyklu lekkich, łatwych i przyjemnych. Brutalna, pełna agresji, stawia fundamentalne pytania o ludzką kondycję. To raczej zaproszenie do rozmowy o konfliktach spopielających społeczeństwa. Bo chociaż akcja tej sztuki toczy się w Republice Południowej Afryki (w czasach po zniesieniu apartheidu), to patrząc przez pryzmat konfliktów rozgrywających się na całej kuli ziemskiej, jej wymowa jest uniwersalna.

Bohaterem "Hańby" jest 52-letni, dwukrotnie rozwiedziony profesor uniwersytetu w Kapsztadzie, którego charakteryzuje stwierdzenie, iż posiada dwa organy: głowę i przyrodzenie. Sprawom swej atrakcyjności i seksu poświęca bardzo dużo uwagi. Romansuje z żonami kolegów, korzysta z usług prostytutek, aż wreszcie wdaje się w romans ze swoją studentką. Określenie to jest jednak eufemizmem, bo profesor literatury Dawid Lurie tak naprawdę gwałci dziewczynę, wykorzystując przewagę, jaką daje mu stanowisko. Nie stosuje siły fizycznej, ale przemoc psychiczną. Po ujawnieniu, mimo podejmowanych przez jego kolegów prób, by zatuszować sprawę, odmawia ukorzenia się, wyrażenia szczerego żalu. Nie chce zaprzeczać swej naturze, nie chce się zmieniać. W rezultacie traci pracę, ale jest to mała kara w porównaniu z tym, co go wkrótce spotka.

W czasie, gdy odwiedza córkę z pierwszego małżeństwa, Lucy, która samotnie prowadzi farmę, dochodzi do napadu. Trzech czarnoskórych napastników gwałci dziewczynę, rabuje dom, zabija psy, a sam Lurie ledwo uchodzi z życiem.

John Maxwell Coetzee, autor "Hańby", koncentrował się nie na tym, jak do pohańbienia dochodzi, ale co dalej, jak ma wyglądać życie potem, po apokalipsie. W swojej książce docieka, jak odbudować świat bez zemsty, na lepszych zasadach, by uchronić się przed bolesną powtórką? Jest to pytanie, na które wielu z nas, obserwatorów i uczestników konfliktów, chciałoby znać odpowiedź. Lurie i Lucy szukają tej drogi, każde z nich znajdzie własną, ale to kobieta okaże się tą bardziej pragmatyczną, elastycznie dostosowującą się do nowej rzeczywistości, gotową na najbardziej egzotyczne sojusze.

Reżyser Maciej Podstawny i Dorota Semenowicz dokonali wiernej adaptacji książki, rezygnując z zaledwie kilku mniej ważnych wątków. Nie jest to jednak wystawienie "Hańby", a raczej opowieść o niej, bo na scenie bohaterami są tekturowe makiety ludzi i zwierząt (scenografia: Mirek Kaczmarek). Aktorzy relacjonują ich myśli czy postępowanie przenosząc makiety: sympatycznego profesora, pięknej dziewczyny, dzielnej farmerki, czarnego robotnika. Nie ma sztywnego przypisania postaci, ta sama osoba może być ofiarą i napastnikiem, kobiety wygłaszają męskie kwestie, mieszają się znaczenia, rozmywa odpowiedzialność. Nic nie jest pewne ani jednoznaczne.

Rozedrganie i chaos potęgują kostiumy: miszmasz folkowo-, popowo tandetny, kpina z europejskich stereotypów widzenia Afryki.

Przez większość spektaklu rozbrzmiewa wiolonczela (gra na niej Anna Marszałek), a słowa aktorów przeplatają się z fragmentami arii z "Don Giovanniego" Mozarta, muzycznej opowieści o rozpustniku, który trafił do piekła, bo nie chciał się zmienić. To zestawienie wywołuje dreszcze.

Piekło wyświetlane jest też w tle sceny: to egzekucje dokonywane w dobrze znanej kielczanom scenerii Kadzielni. Na ekranie stojącego w rogu telewizora wyświetlany jest fragment filmu Bergmana "Tam gdzie rosną poziomki", dzieła o przemijaniu. Jednak przy tej ilości bodźców te elementy wideo niepotrzebnie rozpraszają uwagę. Na scenie i tak jest gęsto od słów, obrazów i emocji.

Zastanawiam się też, dlaczego, wbrew zapowiedziom na konferencji prasowej, reżyser zdecydował się całkowicie rozebrać dwóch panów. Czyżby nie wierzył, że warto widzom zostawić coś do domysłu?



Lidia Cichocka
Echo Dnia
11 września 2019
Spektakle
Hańba
Portrety
Maciej Podstawny