Nie boję się

Monodram Maraton/Tren Pawła Palcata, grany w legnickim teatrze im. Heleny Modrzejewskiej, rozpoczyna nadto już ograna scena, przypominająca raczej lekcję EDB, niż początek spektaklu.

Na ciasnym strychu, do którego prowadzą kręte schody, ustawiono po obu stronach rzędy krzeseł. Na środku znajduje się mała scena. Biały, oświetlony ostrym światłem kwadrat zastawiony jest rzeczami takimi, jak choćby magnetofon czy mikrofony. Pedantyczna, przywodząca na myśl szpital biel kontastuje z surowymi szarymi deskami, którymi wyłożony jest strych. Na ścianach umieszczono białe ekrany. Na krześle siedzi młody mężczyzna w stroju z Supermana, wykonując ostatnie czynności, w spokoju przygotowuje się do występu. Wychodzi do publiczności, przemawia do niej. Z użyciem prowizorycznych narzędzi stara się odtworzyć realia wypadku samochodowego. Pyta widownię, co w takim przypadku należy zrobić. Wreszcie z jej pomocą - a może raczej pomimo pomyłek widzów i widzek - udaje mu się wymienić we właściwej kolejności czynności konieczne przy wykonywaniu resuscytacji krążeniowo-oddechowej. Przypomina to, że pomimo niezliczonych szkoleń i kampanii społecznych pozostajemy raczej obojętni na tę wiedzę. Czujemy się zawstydzeni - oto znowu nasza ignorancja została obnażona, co gorsza, w kwestii mogącej uratować czyjeś życie. Charakter sceny gwałtownie się zmienia, gdy pomimo poprawnie wykonanej resuscytacji pacjentka umiera. Matka postaci scenicznej.

Dużym błędem jest sądzić, że Maraton/Tren to spektakl edukacyjny. To raczej historia o otrząsaniu się z traumy i próbie zdefiniowania miejsca w życiu, życiowych priorytetów, które mogą być wiążące nie tylko dla bohatera, ale również publiczności, zgadzającej się na udział w Maratonie/Trenie. Trudno jednak uniknąć "ogólnoludzkich prawd" w spektaklu o śmierci i żałobie, czyli z gruntu dwóch bardzo silnych przeżyciach, wspólnych dla wszystkich ludzi. Wyłączając kilka chwytów graniczących z ckliwością, stany i emocje przez które przechodzi pogrążony w żałobie bohater są niejednoznaczne, głębokie i wycieniowane, a Paweł Palcat wystrzega się uogólnień i jasnych rozwiązań. Ogranicza społeczno-polityczną myśl do skromnej biurokracji pogrzebowej, typowej dla naszego kręgu kulturowego, przez co czyni opowieść bardzo intymną, zarazem bliską wszystkim widzom i widzkom, niezależnie od poglądów politycznych, czy sytuacji ekonomicznej. Jest to niewątpliwy atut spektaklu. Porywanie się na metafizyczne znaczenie ludzkiego jestestwa lub obce kulturowo obrządki pogrzebowe mogłoby w teorii kusić, zwłaszcza biorąc pod uwagę kameralne rozmiary sceny oraz jej industrialny klimat, jednak bynajmniej nie sprawdziłoby się. Prosta opowieść straciłaby całą moc wspólnego dla widowni doświadczenia na rzecz górnolotnego bełkotu.

Dwuczłonowa nazwa, zawierająca w sobie i maraton, i tren, jest ciekawą, acz nie do końca jasną próbą opowiedzenia wybrukowanej bólem wędrówki, czy też raczej biegu. Bo tu pojawia się problem, do jakiej mety właściwie próbuje dobiec bohater. Czy próbuje pogodzić się ze śmiercią matki, a może z własną? Kolejne etapy maratonu, to, co dzieje się z ciałem biegacza podczas wzmożonej aktywności fizycznej, są kolejnymi etapami żałoby. W ostatniej scenie na dwunastu niewielkich kartkach widzowie są poproszeni o napisanie najważniejszych dla nich miejsc, czynności, rzeczy i osób. Opowiedziana jest im historia człowieka, który powoli umiera. Za każdym razem, gdy choroba postępuje, widzowie są zobowiązani do odrzucenia kolejnych kartek. Gdy zostają z tylko jedną, bohater opowieści odchodzi. Palcat, kończąc spektakl, jak pocieszyciel wspomina, że my żyjemy i jeszcze możemy pozmieniać parę rzeczy. A potem dodaje, może na potwierdzenie zasadności ćwiczenia terapeutycznego, które na nas przeprowadził, że na ostatniej kartce najczęściej zapisane są matki.

Podobnie użycie słowa "tren" w tytule jest raczej wariacją na temat trenu, niż sensu stricto trenem, o jakim uczono nas w szkole. Zamiast pięknych słów utkanych miłością i tęsknotą, tutaj tylko gonitwa myśli, przerażenie, niewypowiedziane słowa, grzeznące w gardle z żalu i strachu, wypowiedziane słowa, tyle że niesprawcze. Trudno sądzić, by nawet najsprawniejszy język mógł ukoić ból i lęk egzystencjalny.
Bohater raz jest bezradny, gdy pełen wątpliwości zastanawia się, jakie buty powinna włożyć jego matka do trumny. Innym razem jest zwierzęcy, gdy jak w transie śpiewa o rzeczach, których już się nie boi. Po przekroczeniu granicy bólu i straty postać sceniczna zrzuca dawną skórę i wyzbywa się granic strachu i wstydu. Agresywny manifest dotkniętego żałobą bohatera jest magnetyczny i niepokojący. Być może to najszczersza (również dzięki świetnemu Pawłowi Palcatowi!) scena w całym spektaklu.

Jest parę elementów, których potencjał nie został wykorzystany. Być może można było lepiej wykorzystać białe ekrany, stanowiące raczej czarno-białą wizualizację, tło kolejnych etapów biegu. Być może przy tak skromnej metrażowo scenie można się było pokusić o inną, oszczędniejszą w przedmioty, za to pozwalającą na większą swobodę ruchową tego bardzo sprawnego fizycznie aktora scenografię. Wreszcie, kilka elementów spektaklu - począwszy od feralnej sceny początkowej, po priorytety zapisane na małych kartkach - były drażniące, zakrawające o banalne techniki psychoterapeutyczne. Nie mogę jednak odmówić temu spektaklowi ogromnej głębi, spójności, inteligentnych, acz nie przeintelektualizowanych emocji. Co więcej, także w krytyce poszczególnych scen jestem odosobniona. Dla widzów i widzek, z którymi spędziłam ten czas w ramach Festiwalu Teatralnego, to były najczulsze sceny. Nawet jeśli to ciut szkolne czy protekcjonalne, wiele osób po odrzuceniu jedenastu karteczek, naprawdę poczuło potrzebę zatelefonownia do bliskie osoby albo przewartościowania swoich relacji osobistych. Mnie to nie porwało, bo to nie moja wrażliwość, ale nie mogę jej odmówić innym.

Minęło parę miesięcy, od kiedy widziałam ten spektakl i nie mogę do końca o nim zpapomieć. Przy każdym wyjątkowo przykrym, granicznym przeżyciu mimo woli słyszę z tyłu głowy piosenkę wykonaną przez Palcata, jego manifest - nie boję się. I właśnie tę próbę zachowania węwnetrznej mocy, nawet w obliczu tragicznych doświadczeń, uważam za największą siłę spektaklu.



Aleksandra Mahmud
Dziennik Teatralny
27 września 2018
Spektakle
Monodram/Tren
Portrety
Paweł Palcat