Nie chcę tkwić w szufladzie i pokryć się rdzą

- W pracy artystycznej zmiany są konieczne. Inaczej przyzwyczajamy się do schematów, zachodzimy rdzą i pozwalamy, żeby wszystko toczyło się przewidywalnym trybem. Jako reżyser lubię współpracować z różnymi ekipami, bo to stymuluje mnie do wysiłku. Nie czuję się więc wypalony, czuję potrzebę zmiany - z Robertem Talarczykiem, dyrektorem Teatru Polskiego w Bielsku-Białej, nie tylko o powodach jego odejścia, rozmawia Henryka Wach Malicka w Polsce Dzienniku Zachodnim.

Po ośmiu sezonach pełnienia funkcji dyrektora Teatru Polskiego w Bielsku-Białej odchodzi pan na własną prośbę. Dlaczego?

- Z różnych powodów. Nie było jednej przyczyny.

To jest odpowiedź wymijająca i gwarantuję, że jeśli jej pan nie sprecyzuje, internauci zrobią to za pana. Oczywiście, spekulując na wszelkie sposoby.

- Miesiąc temu spotkałem się z prezydentem Bielska-Białej Jackiem Krywultem i rozmawialiśmy o ewentualnym przedłużeniu mojej kadencji na stanowisku dyrektora Teatru Polskiego. Powiedziałem wtedy, że raczej się tego nie podejmę. Przede wszystkim - i nie jest to żaden wykręt - z przyczyn osobistych. Mieszkam w Katowicach i dojeżdżanie do pracy w Bielsku, 60 kilometrów prawie codziennie, jest potwornie uciążliwe. Zwłaszcza że pozostaję czynnym reżyserem i aktorem, pracuję w różnych miejscach i nie chcę z tego rezygnować. W efekcie do domu wpadam na chwilę. Rodzina na tym cierpi, nawet zarzyna się buntować, a ja jestem zwyczajnie zmęczony. Zapas energii każdemu kiedyś musi się wyczerpać. Przedstawiłem te argumenty panu prezydentowi Krywultowi, który je przyjął i ogłosił konkurs na stanowisko dyrektora teatru.

Różnice w poglądach na kształt artystyczny bielskiej sceny nie miały znaczenia?

- Mogę mówić za siebie. Dla mnie osiem sezonów w tym samym mieście i teatrze to straszny kawał czasu. Przekładając na konkretną miarę - można powiedzieć, że byłem dyrektorem Teatru Polskiego tyle lat, ile chodziłem do podstawówki. No to czas iść do liceum... Serio mówiąc, w pracy artystycznej zmiany są konieczne. Inaczej przyzwyczajamy się do schematów, zachodzimy rdzą i pozwalamy, żeby wszystko toczyło się przewidywalnym trybem. Jako reżyser lubię współpracować z różnymi ekipami, bo to stymuluje mnie do wysiłku. Nie czuję się więc wypalony, czuję potrzebę zmiany.

Zostawia pan bielski teatr w dobrej kondycji, z wieloma nagrodami na prestiżowych konkursach i kilkoma przynajmniej inscenizacjami, które mocno zapadły w pamięć widzów. Niezły bilans.

- Bez fałszywej skromności powiem: za największe swoje osiągnięcie uważam wyjście Teatru

Polskiego na forum ogólnopolskie. Nasze przedstawienia kwalifikowano do finałów ważnych festiwali, a sporo z nich wygrywaliśmy. I to jest wartość bezdyskusyjna. Artur Pałyga - dziś uznany dramaturg, który debiutował na naszej scenie - opowiadał, że w początkach jego kariery pytano ze zdumieniem: "A to w Bielsku-Białej jest jakiś teatr?". Dzisiaj pytają: "Co nowego przygotowuje Teatr Polski?". Za mojej kadencji rzeczywiście otrzymaliśmy kilkadziesiąt rozmaitych nagród - od zwycięstwa w Konkursie na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej, Grand Prix Festiwalu R@Port, po całą półkę Złotych Masek. Z drugiej strony nigdy nie starałem się realizować spektakli wyłącznie "pod przeglądy", jeśli to jest w ogóle możliwe. Wiele tytułów, również tych okrzykniętych kontrowersyjnymi, cieszyło się zainteresowaniem. Jednoczesne uznanie widzów i środowiska teatralnego - to chyba powód do zadowolenia, prawda?

Zainteresowanie publiczności zaczęło się już od "Testamentu Teodora Sixta" Artura Pałygi, w pana reżyserii, którego bohaterem był nie tylko niegdysiejszy bielski fabrykant, ale i samo miasto.

- To na pewno jedno z ważniejszych przedstawień w ciągu tych ośmiu sezonów. Tekst dotyczył historii z XIX wieku, przez wielu mieszkańców kompletnie zresztą nieznanej, rozgrywał się natomiast w dwóch przestrzeniach: współczesnej i tej sprzed ponad wieku. Sprowokował burzliwą dyskusję, bo postawiliśmy tezę, że w mieście tak wielokulturowym i wielonarodowościowym jak Bielsko, nie jest możliwa jednolita interpretacja dziejów. Że dziś każdy obywatel widzi ją poniekąd po swojemu, z własnego punktu widzenia, na bazie swoich doświadczeń i sobie znanych przekazów. Było burzliwie, za to po premierze zrodziło się w Bielsku autentyczne zainteresowanie dziejami miasta. Ludzie szukali korzeni, swoich i bohatera. Nawet odwiedzali cmentarz ewangelicki, gdzie pochowany jest Sixt i... palili świeczki na jego grobie. Wykorzystaliśmy ten ruch artystycznie - na naszej scenie powstał cykl dyskusji pt. "Fabryka sensacji. Jacek Proszyk i spółka". I nie tylko.

W tym dyskusyjno-teatralnym nurcie znalazły się potem m.in. "Bitwa o Nangar Khel", "Tak wiele przeszliśmy, tak wiele przed nami"...

- ... a przede wszystkim "Żyd", którego zagraliśmy już ponad 100 razy i który zyskał szeroki rezonans w Polsce. Mam nadzieję, że mój następca nie zrezygnuje z tych tytułów, bo wciąż "się sprzedają" i budzą zainteresowanie.

W inscenizacjach, o których mówimy, ale także w pana autorskim spektaklu pt. "Mistrz & Małgorzata Story", nawet w "Amadeusu", w centrum uwagi stawia pan jednak nie zbiorowość, a pojedynczego człowieka. Na ogół w sytuacji wyboru.

- W którymś momencie życia wszyscy napotykamy na dylematy związane z interpretacją faktów. Zastanawiamy się, czy nie wsadzono nas aby do szufladki, obok której jest druga, niby z tą samą, a jednak inną zawartością? Mnie to spotkało już w dzieciństwie; co innego słyszałem w szkole, co innego w domu. Kawałki do siebie nie pasowały, zacząłem szukać własnej prawdy. Tak mi zostało. Na scenie bardziej interesuje mnie mały, niech będzie - szary, ale myślący, człowiek. To, co on czuje, wciągnięty w mechanizm presji społecznej, propagandy czy jakkolwiek ją nazwiemy. I nie ma znaczenia, czy to jest Mozart, społeczność pokazana w "Żydzie", czy bohaterowie piosenek Jaromira Nohavicy. W dodatku żyję w czasach, które gwałtownie przyspieszyły, i w miejscu, w którym taki proces nabrał ostrości. Nie jestem obojętny.

Czym innym jest jednak szlachetna intencja, a czym innym wyraz artystyczny teatralnej propozycji...

- ...czyli chce pani mówić o "Miłości w Königshütte".

Tak.

- Bez względu na wątpliwości, jakie mam wobec tego spektaklu, będę go bronił. Najpierw, co do wątpliwości. Nie do końca satysfakcjonuje mnie forma i niektóre zabiegi inscenizacyjne reżysera, jako dyrektor uznałem jednak, że nie wolno mi ograniczać jego wizji artystycznej. A "Miłość..." była spektaklem w pełni autorskim. Sam jestem reżyserem i nie akceptuję sytuacji, gdy dyrektor próbuje mi "poprawiać" przedstawienie, więc nie zrobiłem tego i wobec Ingmara Villqista, bo to artysta wybitny. Mimo moich zastrzeżeń, bronię jednak spektaklu, bo obserwuję, jak wielu widzów, i z jakim wzruszeniem, go przeżywa. To w teatrze ważne.

Odchodząc, nie dokończy pan już kolejnego przedsięwzięcia z tej, umownie "prowokacyjnej", serii. Myślę o konkursie na sztukę pod roboczym hasłem "Chadziaje i werbusy".

- Fakt, dyskusja już się rozpędza, choć konkurs wciąż trwa. Dla niewtajemniczonych: "chadziaje" to slangowe określenie ludzi, którzy po II wojnie światowej przyjechali do Bielska-Białej ze Wschodu (najogólniej mówiąc), a "werbusami" nazywano tych, którzy w latach 70. XX wieku osiedlili się w mieście, pracując w fabryce Fiata. Interesowało mnie, jak ci ludzie wrastali w miasto o bogatej niemiecko-żydowsko-polskiej przeszłości, jak się ta społeczna magma ze sobą układała i docierała. To prawda, że pomysł takiej opowieści nie wszystkim się spodobał, chociaż dalej twierdzę, że może być fascynującym materiałem dla teatru. Zobaczymy, co się dalej z konkursem stanie.

Prócz osiągnięć artystycznych zostawia pan także budynek teatru po gruntownej modernizacji. Ma ponad wiek, a wygląda luksusowo.

- Oj, nie był to łatwy czas... Dla nikogo. Nawet deski sceny położyliśmy nowe, o tysiącach kabli, instalacji i elementów wyposażenia nie mówiąc. A już najciężej było zespołowi, który musiał przecież pracować, a nie miał gdzie. Graliśmy w najdziwniejszych przestrzeniach. Jakieś kluby, salki, a jak się trafił dom kultury, to było święto! Na szczęście mieliśmy trochę wprawy, bo niektóre spektakle już były przygotowywane do wystawienia w miejscach poza teatrem. Jak "Intercity", który fantastycznie wypadł na pięknym dworcu Bielsko-Biała Główna. Prócz budynku centralnego wyremontowana została także Mała Scena, która znakomicie spełnia się jako przestrzeń dla produkcji kameralnych. Specjalne podziękowania należą się w tym miejscu Sabinie Muras, mojej zastępczyni, która trzymała "cały ten zgiełk" mocną ręką.

Po pytaniu "dlaczego?" musi paść pytanie "co teraz"?

- Teraz to będzie... już jutro, 11 maja, odbędzie się premiera "My Fair Lady" w Operze Śląskiej w mojej adaptacji i reżyserii. A potem - zobaczymy.

Robert Talarczyk - reżyser, aktor, scenarzysta, dramaturg, dyrektor (od 2005 roku) Teatru Polskiego w Bielsku-Białej. Absolwent wrocławskiej Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej. Po studiach związany przez kilkanaście lat z chorzowskim Teatrem Rozrywki, w którym zadebiutował również jako reżyser. Związany m.in. z Gliwickim Teatrem Muzycznym i Teatrem Korez, w którym zrealizował (we współpracy z Mirosławem Neinertem) słynne przedstawienie "Cholonka".



Henryka Wach Malicka
Polska Dziennik Zachodni
13 maja 2013
Portrety
Robert Talarczyk